Na blogu cisza, organizacja czasu padła na pysk, a przyczyną tego wszystkiego jest fakt, że... poszłam do pracy :) Bardzo się z tego cieszę, ale początki bywają trudne i stresów sporo. Mam jednak nadzieję, że w najbliższym czasie wszystko się ułoży, znajdę siłę na bloga i pozostałe media. Tyle z frontu prywatnego, a dziś zapraszam Was na denko. Długo z nim zwlekałam, więc zamiast piątki do kosza zrobiła się dziesiątka. No nic, świąteczna promocja taka :P Zapraszam!




Na pierwszy ogień idą prysznicowe szaleństwa. Chociaż na zdjęciach ich nie widać, to udało mi się w ostatnim czasie zużyć dwa już recenzowane kosmetyki: mydło żurawinowe i kulę do kąpieli o wiele mówiącej nazwie 'sex' marki Stenders. Z obu produktów byłam bardzo zadowolona, o czym dałam znać w tym poście. I chociaż do wylegiwania się w wannie powoli się przekonuję, to żele pod prysznic są moim kosmetykiem wiodącym w łazience. Dlatego nie mogło zabraknąć w denku przedstawicieli tej kategorii :) Żele pod prysznic Balea z dość świeżej, zmrożonej serii limitowanej czyli malina i fiołek oraz czerwona pomarańcza i kwiat neroli. Fajne świeże i owocowe zapachy. Jeśli miałabym wskazać jeden, to byłaby to malina - słodka, ale z wyraźną, kwiatową nutką. Za niecałego euraka warto spróbować, a wybór zapachów jest naprawdę duży.




Idąc dalej tropem zakupów w niemieckiej drogerii DM, zużyłam odżywkę satynowy blask z perłą i frangipani marki Balea. Satynowego blasku na swoich włosach nie doświadczyłam, ale jeśli nie zmagacie się z jakimś konkretnym problemem, to odżywka będzie wystarczająca. Moje włosy po umyciu były w sam raz - wygładzone, ale nie obciążone. Nawilżone, ale nadal sypkie i delikatne. Odżywka była bardzo lekka i przez to naprawdę wydajna. Plusem był również zapach, który porównać mogę do kosmetyków fryzjerskich - ciężki do określenia, ale bardzo przyjemny (Stapiz Sleek Line pachnie bardzo podobnie).

Przed odżywką świetnie sprawdzały się u mnie dwa szampony - o jabłkowym szamponie nawilżającym Lavera wspominałam już w ulubieńcach i zdanie podtrzymuję. To naprawdę świetny, naturalny szampon o prostym składzie. Domywa oleje, nie obciąża, nie przesusza skalpu. Odżywka po użyciu mile widziana, jak to przy takich szamponach zwykle bywa. Nieco cięższym zawodnikiem jest tutaj szampon z 5% zawartością mocznika Isana MED. Już go kilkukrotnie polecałam i to moje kolejne opakowanie. Kiedy mam podrażnioną skórę głowy jest dla mnie ratunkiem idealnym :)




Zużyć udało mi się również wypełniające biust serum z Tołpy. Jak pewnie wiecie nie jest to najtańszy krem dostępny na rynku (ok. 45zł / 150ml), ale do zakupu skusiły mnie pozytywne recenzje. Nie jestem jednak pewna, czy chcę Wam go do końca polecać. Po pierwsze mniej więcej w połowie opakowania skóra mojego biustu chyba uodporniła się na rzucony przez kosmetyk czar. Żeby nawilżyć teokolice sięgać musiałam po zwykły, nawilżający balsam. Biust stracił na jędrności, a właściwie cofnął się efekt, który do tej pory dawało serum. Technicznie nie mam żadnych zastrzeżeń, bo i zapach ładny, konsystencja przyjemna i wchłanianie szybkie, ale... oczekiwałam jedynie dobrze nawilżonej, jędrnej skóry, a tego nie otrzymałam. Przynajmniej nie przez cały czas stosowania serum. Dodam tylko, że nie mam biustu dużego, obwisłego i nie mam dzieci, więc krem nie miał utrudnionego zadania. 

Na zdjęciu zabrakło też nawilżającego kremu pod oczy bawełna i irys, również marki Tołpa. I historia wygląda podobnie - wszystko ładnie, pięknie i w połowie opakowania BACH! Krem już tak fantastycznie nie działa, do tego roluje się na nim podkład/puder, a grubsza warstwa nałożona wieczorem w ogóle się nie wchłania. Plusem było na pewno to, że krem nie podrażnił moich wrażliwych oczu, ale i tak niesmak pozostał. Podejść kolejnych nie planuję do Tołpy, przynajmniej w najbliższym czasie. 

Jesień to okres wzmożonej pielęgnacji ust i pożegnać musiałam się z dwoma balsamami ochronnymi. Caudalie to już moja druga sztuka i na pewno będzie trzecia! Świetny, dobrze nawilżająca i lekka pomadka do ust, która na ustach zostawia wyczuwalną ochronną warstwę. Świetnie nawilża, wygładza i pielęgnuje. Konsystencja idealna, gładko sunie po ustach, a sztyft się nie rozpuszcza i nie łamie nawet latem. Za to troszkę mniej polubiłam pod tym względem pomadkę Bee Natural z woskiem pszczelim o zapachu mango, którego zupełnie ni wyczuwam. Sztyft kiedy jest zimno ma w sobie grudki, które dość topornie rozprowadza się na ustach. Za to kiedy jest ciepło, dosłownie płynie i ciężko pomalować usta. Zapachem pomadka bliska jest Carmexowi, więc jeśli bardzo go nie lubicie - do pszczółki podchodźcie ostrożnie. Właściwości pielęgnacyjne świetne, ale balsam na ustach był bardzo wyczuwalny - nawet jeśli nałożyłam go wieczorem, rano czułam jeszcze go na ustach. 


Z podwójnej piątki wyszła jedenastka, takie cuda! :) 
Ale bardzo cieszy mnie to, że pudełko ze zużyciami jest puste i mogę je zapełniać kolejnymi zużytymi opakowaniami. A jak Wam idzie temat denkowy? Znacie powyższe kosmetyki?

pozdrawiam
Adrianna 





Są takie kolory, które możemy nosić bez przerwy i zupełnie nam się nie nudzą :) Patrzę na swoja paznokcie - trzeci już raz z rzędu pomalowane tym lakierem i myślę, że chyba się starzeje. Chociaż z berries and cream od Rimmel to nie byłoby takie złe! To mój pierwszy lakier z serii 60 seconds super shine i trafił do mnie jako typowe chciejstwo podczas promocji w Rossmannie. Nie żałuje zakupu i zapraszam na post. 




Berries and cream to dla mnie ciemna, głęboka czerwień podbita jagodą, o wykończeniu ciężkim do określenia - nie jest to ani typowy krem, ani żelek. Coś pomiędzy, co na paznokciach przy dwóch warstwach daje pełne krycie i niezły błysk, chociaż wolę dodać top Sally Hansen Insta Dri. Bez niego trwałość na moich paznokciach jest mocno przeciętna, zdarte końcówki pojawiają się drugiego dnia. Kolor piękny, jesienny i bardzo przyjazny w noszeniu - nie jest zbyt 'wyjściowy', więc i do jeansów prezentuje się właściwie. 

Pędzelek to typowa łopatka, zakończona okrągło, którą dobrze manewruje się przy skórkach. Uważać musicie jedynie na dość rzadką konsystencję lakieru - pierwsze malowanie skończyło się małym rozlewem... lakieru :) Wszystko na szczęście jest do opanowania. 

Ja jestem nim oczarowana! :) Gdybym miała ustawić go w kolorystycznym rzędzie, zająłby miejsce między Essie fishnet stocking i Essie bordeaux. Całej trójki chętnie używam, ale to Rimmel utrzymuje pozycję lidera w ostatnich tygodniach :)


Miałyście okazję używać innych lakierów z serii 60 seconds?
Jak oceniacie ich trwałość?

pozdrawiam
Adrianna 



Dziś chciałabym Wam w miarę krótko opowiedzieć co nieco o moim makijażu oka z 3 kosmetykami Maybelline, które polecałam Wam już w poście z drogeryjnymi ulubieńcami, na których warto zwrócić uwagę w Rossmannie. Mówić to jedno, pokazać drugie :) Dlatego dziś mam nadzieję będzie krótko i treściwie o głównych bohaterach:

- kredce do brwi z cieniem BROWsatin
- żelu utrwalającym brwi BROWdrama
- tuszu do rzęs Lash Sensational (formuła tradycyjna)

Jeśli jesteście ciekawe, co można za ich pomocą na oku zmalować, zapraszam na post!



O moich brwiach można powiedzieć tyle, że nie ma ich za dużo i są bardzo jasne - kolor włosów na głowie typowo polski, więc i włoski nijakie. Ale od czego są kosmetyki? Nie spodziewajcie się tylko cudów, bo dalej trzymam się naturalnego wyglądu, w nieco tylko 'pokolorowanej' formie.

1. Pierwszym krokiem jest przypudrowanie okolic brwi, dzięki czemu lepiej trzyma się na nich kredka/cień/żel. Po przypudrowaniu przeczesuję włoski szczoteczką, jaką znajdziecie na allegro za grosze lub możecie wyczyścić taką ze zużytego tuszu. Ważne, żeby Was nie drapała. Po brwiach przychodzi czas na przeczesanie rzęs i można się zabierać za krok drugi.

2. Zawsze zaczynam od brwi, sama nie wiem czemu. Może dlatego, że bez tej 'ramy' czuję się goło? Świetnie sprawdza się u mnie kredka BROWsatin w kolorze dark brown, ale nie sugerujcie się nazwą za mocno. Jest to chłodny, nieco ciemniejszy brąz, który wygląda bardzo naturalnie nawet na takich lichotach jak moje. Maluje, przeczesuje, maluje, przeczesuje do momentu, aż uzyskam pożądany efekt. Jak pewnie wiecie kredka Maybelline oprócz bardzo cienkiego i precyzyjnego rysika posiada również gąbeczkę z cieniem, której w ogóle nie używam. Rozmazuje ona całą naszą pracę i wygląda to nieciekawie. 



3. Chociaż włosków nie mam zbyt wielu, to jednak utrwalający żel się przydaje. BROWdrama nie jest może wybitny, ale w porównaniu do Wibo czy Eveline, jego ogromnym plusem jest delikatny odcień (medium brown) oraz szczoteczka. To taka śmieszna kulka, której na początku się obawiałam. Niesłusznie, bo dzięki temu wypukłemu kształtowi jest precyzyjna i przy takich brwiach jak moje sprawdza się doskonale. Sam żel utrwala nieźle i nie muszę się martwić o brwi w ciągu dnia. Kolor to medium brown.

4. Czym byłoby oko bez pomalowanych rzęs? A no smutnym korniszonkiem. Dlatego tak bardzo lubię tusz Lash Sensational, który podkręca moje proste jak druty rzęsy, dobrze je rozczesuje i nadaje naprawdę ładny, czarny kolor. Do tego trzyma się cały dzień i nie kruszy, nawet jeśli rzęsami zahaczam o okulary ;) Wiem, że opinie na jego temat są bardzo mieszane. Dla mnie jednak jest to jeden z lepszych tuszy, jakie ostatnio miałam. Szczoteczka to wygięty grzebyk, którym docieram do najmniejszych włosków w kąciku zewnętrznym, bez ciapania całej powieki. Sukces! 




I tak właśnie w akcji wyglądają moi ulubieńcy. 
Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej o którymś z nich, piszczcie śmiało :)

pozdrawiam
Adrianna


Ps. Małe porównanie kolorów kredek: u góry dark blond, całkowicie ciepły i u mnie wpadający w rudy, a na dole dark brown. Jak mówiłam, nie warto bać się jego nazwy :)








Październik i listopad można śmiało nazwać czasem silnego natarcia promocji na nasze portfele. Płynęły z każdej drogerii, z niektórych nawet falami. Mniej odporne jednostki poniosło i wyszły z siatami zapasowych kosmetyków, nie wiedząc właściwie jak to się stało. Nie dziwię się wcale, znam to! Stajemy przed półką (mocno już odartą z godności), popychane i szturchane przez równie spragnione zakupów kobiety (niektóre nawet agresywne). Mamy plan i próbujemy go realizować, ale przecież połowa ceny to świetna okazja do wypróbowania tego co polecała Kaśka, a Zośka to już ma kolejne opakowanie tego, co polecała Aśka. Skutek jest taki, że plan realizujemy z nawiązką. Jeśli jesteście ciekawe jak mi poszło - zapraszam na post :).




Rossmann ze swoją promocją -49% na kosmetyki kolorowe wzbogacił moją kosmetyczkę o 6 nowych i nieznanych mi wcześniej rzeczy. Lakiery pokazywałam Wam już wcześniej, ale dla przypomnienia są to następujące kolory:
- 340 berries and cream, Rimmel 60 seconds super shine (czekam na dobre/lepsze światło, żeby pokazać Wam go w pełnej krasie)
- 502 hot chocolate season, Astor Quick&Shine (miał już swoją chwilę na blogu, klik)
- 711 punk rock, Rimmel Salon Pro by Kate (ten lakier znają już chyba wszyscy z poprzednich rzutów promocyjnych, ale niebawem się pojawi).

Z promocji na kosmetyki do ust nie skorzystałam, bo ciekawił mnie tylko jeden kolor pomadki matowej Bourjois. Znając moje szczęście nie jest dostępny w Polsce, bo w szafie ani na polskich blogach go nie znalazłam. Peszek! Ale nie odmówiłam sobie ochronnej pomadki do ust z 100% naturalnym olejem z nasion wiesiołka Oeparol (ok. 5zł). 




Tydzień z kosmetykami do oczu niczym mnie nie skusił i myślałam, że podobnie będzie z ostatnim, twarzowym rzutem promocji. Ale wczoraj wpadłam do Rossmanna i zupełnie tego nie żałuję, szczególnie po dzisiejszym mizianiu :) Podkład Revlon Color Stay w chyba najpopularniejszym kolorze 150 buff (cena regularna 69,99zł/ teraz 35,69zł). Dumałam chwile nad wersją i wzięłam do cery mieszanej i tłustej - muszę przyznać, że jestem bardzo pozytywnie zaskoczona. Nałożony jajem BB w rozsądnej ilości i utrwalony ryżowym pudrem Paese wygląda naprawdę ładnie. Zobaczymy jak po dłuższym czasie będzie na niego reagować moja wybredna skóra. 

Miałam już wychodzić, ale wypatrzyłam ostatni róż Max Factor Creme Puff w kolorze 10 nude mauve (cena regularna 49,99zł/ teraz 25,49zł). Jak nie przepadam za połyskującym polikiem, tak ten róż po pierwszym użyciu zmienił moje podejście. Jest cudowny - delikatny, naturalny, świetnie się nakłada. To zdecydowany faworyt tych zakupów. Już w poprzedniej edycji promocji w drogeriach Rossmann te róże miały spore wzięcie. Ja mam dopiero teraz i nie żałuję!




Dzięki promocji w drogerii Natura (nie pamiętam dokładnie której, było ich kilka) kupiłam transparentny puder matujący marki KOBO (nie znam niestety ceny regularnej, ja zapłaciłam ok. 13zł). Szczerze mówiąc to jakoś średnio jestem do niego przekonana, ale chciałam coś w kompakcie bardziej trwałym niż Rimmel Stay Matte, bo mój puder Alverde już się kończy. Stanęło na KOBO i zobaczymy co na mojej skórze zdziała. 

Od dawna też chodziły za mną puszki do pudru i kupiłam je w Inglocie, gdzie dwupak kosztuje 15zł. Muszę przyznać, że są mega mięciutkie i bardzo przyjemnie się ich używa. Na pewno dużo lepiej radzą sobie z pudrem sypkim niż pędzel. 




Kiedy większość hasała między półkami z kolorówką, na półkach z pielęgnacją w drogerii Rossmann przecenione były kosmetyki marki Evree. Olejek różany do twarzy tej marki mam już na wykończeniu i bardzo lubię, więc zdecydowałam sie na coś do ciała. Do koszyka wpadł olejek do ciała Super Slim (15zł) i krem ratunek dla rąk (6zł). Krem kupiłam trochę na wyrost, ale jakoś nie mogę się przekonać do mocznikowego Balea i kisi się na półce. Pogoda jest tak paskudna, że zużyję oba do świąt, to pewne. 




Pomału też naruszam moje szamponowe zapasy i gorąco myślę o Insight :) Czymś jednak do tego czasu myć głowę muszę i kupiłam za kilka złotych szampon ułatwiający rozczesywanie włosów Babydream. Swojej premiery jeszcze nie miał, ale to kwestia najbliższych dni. Za 4,99zł kupiłam gąbki do demakijażu Calypso, które służą mi do zmywania masek lub mycia twarzy żelem. To już kolejne sztuki, które świetnie się spisują. Obie rzeczy oczywiście zakupione w Rossmannie. 

Jak widziałyście na pierwszym zdjęciu powiększyłam nieco moją 'blogerską', a w tym przypadku 'vlogerską biblioteczkę'. Obie książki są pięknie wydane i mają ciekawą treść, ale nic więcej na razie powiedzieć nie mogę. Ewą jestem zachwycona od dawna, więc nie spodziewajcie się, że powiem coś, co do zakupu Was zniechęci. Radzką podglądam, ale ubrania są dla mnie raczej obowiązkowym elementem niż przyjemnością. Miło by jednak było mieć te 'elementy' fajne i pasujące do mojej figury bąka.

I to by było na tyle w temacie promocyjnych zakupów w drogeriach Rossmann. Więcej już w tym miesiącu nie kupię, bo jak pewnie część z Was przygotowuję pomału listę zakupów na Dzień Darmowej Dostawy, który będzie miał miejsce 1 grudnia. Więcej informacji i listę sklepów znajdziecie tutaj

Znacie powyższe kosmetyki? A może już nie możecie patrzeć na łupy z Rossmanna? :D
Czekam na Wasze zdanie w komentarzach.

pozdrawiam
Adrianna 






Dziś będzie krótko i na temat o klasycznym białym lakierze Golden Rose z serii Color Expert o numerze 02. Przed nami sezon na świąteczne zdobienia, w których biel z pewnością będzie brała udział, a ja biel od Golden Rose serdecznie polecam! Color Expert to moja ulubiona seria i tak jak pozostałe kolory - 35, 47 i 50, 76, tak powyższa buteleczka (a w sumie jej zawartość) mnie nie zawiodła. Zapraszam na post :).




Cała prawda o 02:
- dwie wartswy; pierwsza cieńsza i druga grubsza, z bazą w postaci wygładzającej płytkę paznokcia odżywki Golden Rose Smoothing Base oraz topem Insta Dri od Sally Hansen
- wygodny szeroki pędzelek, zakończony zaokrągloną łopatką
- konsystencja bezproblemowa, roprowadza się dobrze i nie zalewa skórek
- kolor; czysta biel, bez wyraźnych ciepłych czy zimnych tonów
- trwałość ciężka do określenia, moje paznokcie nie są na tym polu wymagające i zazwyczaj zmywam lakier z powodu odrostu
- cena: 5,90zł na stronie producenta


Jak widzicie lakier jest naprawdę godny wypróbowania. Czy znalazłam w nim jakieś wady? Żadnych, no może poza stacjonarną dostępnością w moim mieście :). Dlatego jeśli szukacie białego lakieru i lubicie serię Color Expert, serdecznie polecam!


pozdrawiam
Adrianna





Chciałabym Wam dziś opowiedzieć o tym, jak przyjemny jest sex w wannie. I nie, nie zmieniam profilu bloga - 'sex' to jedna z kul do kąpieli marki Stenders, która trafiła do mnie trochę przypadkiem. Ale co to za przyjemny przypadek! Z pewnością na długo zostanie w mojej pamięci. Drugim łazienkowym umilaczem jest mydło żurawinowe tejże marki. Z kosmetykami marki Stenders było bardzo pachnąco, uwidzicielsko i... no właśnie, zapraszam na post!




STENDERS to kosmetyki zainspirowane północną naturą. Szczególną uwagę przykłada do uczuć i doświadczeń podczas zakupów – począwszy od wystroju sklepu, poprzez zapachy, finezyjny sposób pakowania prezentów, aż po wysoką kulturę obsługi klienta.

Produkty STENDERS przeznaczone są do kąpieli pod prysznicem oraz w wannie, a także do pielęgnacji ciała. Markę wyróżnia unikalna oferta ręcznie robionych mydeł i musujących kul do kąpieli. W pozostałych kategoriach, takich jak na przykład pielęgnacja ciała, twarzy i włosów, również znajduje się szeroka oferta wyjątkowych produktów, dzięki czemu STENDERS nazwany może być ekspertem w sektorze kąpieli i pielęgnacji ciała.





Nie wiem z jakim zapachem kojarzy Wam się sex, ale musująca kula do kąpieli Stenders o nazwie 'sex' pachnie olejkami eterycznymi z drzewa sandałowego i paczuli. Połączenie to pozwala na prawdziwą, łazienkową przyjemność :) Po zetknięcie z wodą kula powoli rozpuszcza się, dając bardzo przyjemny i nie-agresywny zapach. Barwi wodę na różowo-fioletowy kolor, a na jej powierzchni zobaczyć możecie kropelki olejku - po wyjściu z wanny na skórze wyczuwalny jest tłustawy film, który szybko się wchłania pozostawiając skórę delikatnie pachnącą i nawilżoną. 

Jeśli jeszcze nie wiecie, to nie jestem wanno-lubnym stworzeniem i do kuli podchodziłam jak do jeża. Był czas, kiedy większość zachwycała się kulami Organique, ale mnie one do siebie nie przekonały tak mocno, jak zrobiła to właśnie marka Stenders. Pierwszy raz mam ochotę na więcej! Cudowny zapach, nawilżona skóra i czysta przyjemność płynąca z czasu spędzonego w wannie. Jestem bardzo pozytywnie zaskoczona intensywanością zapachu i tym, że nie jest on duszący na początku i zupełnie niewyczuwalny pod koniec kąpieli - tutaj zapach towarzyszył mi cały czas. Niestety ciężko mi go opisać, bo dość słodko-kwiatowe połączenie z czasem stało się zmysłowe i otulające. Jeśli nie jesteście fankami jedynie mocno owocowych, orzeźwiających zapachów - warto spróbować i dać się rozpieścić :)

Sodium Bicarbonate, Citric Acid, Maris Sal, Vitis Vinifera (Grape Seed) Oil, Aqua, Parfum, Pogostemon cablin (Patchouli) Oil, Amyris Balsamifera (Western Indian Sandalwood) Oil, CI 14720, CI 42051/CI 16185/CI 28440/CI 19140, BHT, Linalool, Hydroxycitronellal

Cena: 15,00zł / 130g




Jeśli jednak wybieracie prysznic, mydło żurawinowe Stenders nie jest wcale gorszą opcją! A już na pewno nie jest opcją mniej przyjemną dla nosa. W powyższym mydełku znajdziecie bowiem połączenie ekstraktu z żurawiny, za którym stoi olejek eteryczny z jałowca. Może trudno to sobie wyobrazić, ale orzeźwiające i dość słodkie aromaty owocu żurawiny idealnie komponują się z taką świeżą, naturalną i roślinną nutą, dając bardzo niepowtarzalny aromat. Ja przepadłam, przyznaję się.

Pielęgnacyjne właściwości mydła żurawinowego Stenders są równie zachęcające, bowiem po użyciu skóra jest czysta, gładka i nie odczuwam nieprzyjemnego ściągnięcia czy dyskomfortu. Oczywiście, balsamu odpuścić sobie nie można, to w końcu tylko mydło i jego zadaniem jest oczyścić naszą skórę. Wydajność mydła określiłabym jako dobrą, bo sięgałam po nie tak łapczywie, że starczyło mi na niecałe 3 tygodnie. Nie warto jednak odmawiać sobie takiej przyjemności, której zapach zostaje z nami na dłużej :)

Aqua, Glycerin, Sodium Stearate, Sorbitol, Sodium Laurate, Propylene Glycol, Sodium Laureth Sulfate, Caprae Lac, Sodium Lauryl Sulfate, Parfum (Fragrance), Sodium Chloride, Stearic Acid, Lauric Acid, Vaccinium Macrocarpon (Cranberry) Fruit Extract, Alcohol, Juniperus Communis (Juniper) Oil, Pentasodium Pentetate, Tetrasodium Etidronate, CI 77891, CI 16255

Cena: 20,90zł / 100g




Brzmi zachęcająco, prawda? :) Jeśli jeszcze nie znacie bardzo szerokiej oferty producenta, zapraszam Was serdecznie do sklepu internetowego marki Stenders. Ostrzegam, że można tam przepaść! Ja oba zapachy wspominam bardzo, dobrze i cieszę się, że można je kupić również w innej formie - na stronie znajdziecie bowiem mydło odpowiadające kuli i całą serię kosmetyków żurawinowych do ciała. Wpisuję na listę 'do zrealizowania'!


Miałyście już okazję spróbować kosmetyków Stenders? Jeśli tak, co możecie polecić? 

pozdrawiam
Adrianna 






Już jakiś czas szukałam lakieru, który nie byłby ani oczywistym złotkiem, ani bijącym po oczach srebrem. I znalazłam, w idealnym momencie! Lakier Astor z serii Quick&Shine w kolorze hot 502 hot chocolate season udało mi się kupić w aktualnej promocji drogerii Rossmann z rabatem 49%. Standardowo te lakiery kosztują około 12zł i nie wiem czy byłabym skłonna tyle zapłacić.




Essie to moja ulubiona marka lakierów do paznokci i szczerze mówiąc rzadko kusi mnie zakup kolorowej buteleczki w drogerii. Ale Astor kusił skutecznie na kilku blogach, więc zakup uważam za przemyślany. Pierwsze, co zaskoczyło mnie w tym lakierze to wygodny pędzelek, ścięty owalnie i precyzyjny, dzięki czemu dobrze malowało mi się nim przy skórkach. A samo malowanie byłoby dziecinnie proste, gdyby nie konsystencja. Lakier jest niby rzadki, a jednak potrafi się mazać i szybko zastygać na płytce, co powoduje zdzieranie właśnie rozprowadzanej warstwy kolejnymi ruchami pędzelka, więc nie warto się grzebać. Zdaję sobie sprawę, że jest to specyfika wykończenia z którym nie mam na co dzień do czynienia, więc i do malowania musiałam się przyzwyczaić. Ale efekt może wynagrodzić te małe niedogodności ;)




Na paznokciach widzicie dwie warstwy lakieru Astor na bazie Golden Rose Smoothing Base, które pokryłam moim ulubionym topem Insta Dri od Sally Hansen. Producent zapewnia 45-sekundowe schnięcie, ale włożyłabym to między bajki. Po kilku minutach od malowania lakier nadal był gumowy. Z resztą top przepięknie nabłyszczył i wygładził lakier, od czego jestem krótko mówiąc uzależniona. 

W kwestii koloru ciężko mi go jednoznacznie określić czy jest to złoto, czy srebro. W świetle sztucznym wygląda równie pięknie jak w dziennym, co pokazywałam Wam już na instagramie. Lakier Astor to płynny błysk, który wygląda z jednej strony bardzo 'świątecznie' i wyjściowo, a z drugiej nie rzuca się nachalnie w oczy. Mam wielką ochotę połączyć go z bielą i szarością. Nazwa producenta jest więc jak najbardziej na miejscu, bo lakier od razu kojarzy mi się z świątecznym czasem i gorącą czekoladą :)




Przyznaję, że zaraz po pomalowaniu nie byłam przekonana do tego efektu, bo wydawał mi się być zbyt błyszczący i taki... niecodzienny, imprezowy. Ale za dnia wygląda naprawdę ładnie i delikatnie :) Będzie również niezłym kolorem akcentowym przy mniej szalonych odcieniach. Mam zamiar z nim trochę pokombinować i na pewno podzielę się z Wami efektem. 

Spodobał Wam się ten pomysł na jesienną, gorącą czekoladę? 

pozdrawiam
Adrianna 



Tak! Długo myślałam nad tytułem posta, ale wymyśliłam! :) Nie jest może zbyt odkrywczy, ale problem natury 'wiem co będzie w poście, ale nie mam pojęcia jak go nazwać' to mój koszmarek. Więc nie będę już marudzić, tylko przechodzę do listy kosmetyków, które warto według mnie wrzucić do koszyka, kiedy już wylądujecie w Rossmanie. Zapraszam!




Pierwszy rzut obniżkowy -49% obejmuje szminki, błyszczyki, kredki do ust, lakiery oraz produkty do pielęgnacji paznokci i trwa od 2 do 6 listopada. Nie jestem błyszczykowa zupełnie, nie lubię jak na ustach coś mi się klei i przyciąga jak magnes wszystkie włosy i paprochy, więc... wybieram szminki. Pierwszą z nich jest matowa szminka Bourjois Rouge Edition Velvet. Jeśli szukacie naturalnego koloru w zgaszonym różu, polecam nr 10 don't pink of it!. Mat, lekka konsystencja, bezproblemowe rozprowadzanie produktu na ustach i trwałość, która jest ogromnym plusem. To w sumie mój kolor ust, więc czuję się w nim świetnie. Po wrzuceniu do koszyka burżujki, swoje kroki kieruję do szafy Revlon po... Just Bitten Kissable w kolorze 001 honey douce. To pierwsza szminka w kredce, którą naprawdę polubiłam! Kolor znowu naturalny, w podobnej tonacji, ale bardziej nasycony, żywy i nałożony lekką ręką - transparentny. Trwałość świetna, bo pigment wgryza się w usta i zostaje na nich naprawdę długo. Uważajcie tylko na zapach! Jeśli nie lubicie mięty, to nie jest kosmetyk dla Was. 




Usta pomalowane, więc czas na paznokcie. Z szafy Sally Hansen łapię bez zastanowienia kolejne butelki genialnego i najlepszego jak dotąd preparatu do usuwania skórek Cuticle Remover oraz świetnego zarówno w jakości, jak i cenie topu przyspieszającego wysychanie lakieru Insta Dri. Ulubieńcy wszechczasów? Chyba tak!




Drugi rzut obniżkowy -49% obejmuje tusze do rzęs, cienie do powiek, eyelinery oraz kredki do powiek i trwa od 7 do 13 listopada. W tej kategorii sama się waham, ponieważ tusz do rzęs Maybelline Lash Sensational lubię bardzo, ale niestety ma on sporą wadę - szybko zaczyna gęstnieć. Efekt jaki daje na rzęsach jest naprawdę świetny i w pełni mnie zadowala, ale trochę mnie ta gęstość drażni...
Kolejnym kosmetykiem wartym spróbowania jest cień w kremie z nowej, matowej serii Maybelline Color Tattoo Creamy Mattes. Ja mam akurat kolor 91 creme de rose i dla mnie to idealny kolor bazowy. Świetnie maskuje nierówny koloryt powieki i czepnąć mogę się jedynie trwałości. Poprawkę biorę oczywiście na fakt, że moje powieki to straszne tłuciochy i jeśli macie z takimi problem, to nie spodziewajcie się, że cień zostanie na powiece od rana do wieczora. 
Zostając w szafie Maybelline śmiało wyciągam rękę po kosmetyki do brwi. Kredka z cieniem BROWsatin oraz żel do brwi BROWdrama sprawdzają się u mnie świetnie. Dobrą trwałość kredki, która jest dość woskowa i już sama w sobie 'trzyma' włoski (jeśli macie tak liche jak ja) doprawiam jeszcze żelem, który utrwala efekt zarówno koloru, jak i kształtu. Lubię go również łączyć z pudrem do brwi Golden Rose w kolorze 104, ale to już historia na inny post.


Trzeci rzut promocji -49% obejmuje pudry, podkłady, róże, bronzery oraz korektory i trwa od 14 do 20 listopada. Tutaj z mojej strony nic mądrego nie usłyszycie, bo podkładu praktycznie nie używam. Mam krem BB z serii HYPOAllergenic Bell, ale cud nad Wisłą to z pewnością nie jest... Sięgam po niego rzadko i przekonać się nie mogę. Mam też korektor Bell BB Cream i tutaj historia wygląda podobnie. Niby bym coś chciała, ale moja mieszana, mocno przetłuszczająca się skóra niewiele kosmetyków kolorowych toleruje. Pozostaje więc pomarzyć o zakupach i przypomnieć Wam o świetnym, matującym pudrze Rimmel Stay Matte. Miałam kilka opakowań i chętnie kupię następne. W kwestii różu mam na oku tylko jedną sierotkę i jest nią Max Factor Creme Puff w kolorze nude mauve. Oglądam, oglądam i nie wiem sama czy kupić, czy nie. Jakieś rady? :)


Jak widzicie nie jestem najbardziej pomocną osobą w sieci, jeśli na drogeryjnych promocjach miałyście plan poszaleć. Ale przedstawiłam Wam kosmetyki, które lubię i po które chętnie sięgam. Pojawiło się też kilka takich, po które chętnie sięgnę, jeśli poczuję przypływ zakupowej weny :) Pozostaje mi życzyć Wam owocnych łowów i samych odpowiedzialnych klientek, które nie będą maczać paluchów w każdym słoiczku!

pozdrawiam

Adrianna 

PS. Pierwsze zakupy już poczynione!


Rimmel 60 seconds super shine w kolorze 340 berries and cream
Astor Quick&Shine w kolorze 502 hot chocolate season 
Rimmel Salon Pro w kolorze 711 punk rock 




No i uzbierała się kolejna piątka pustych opakowań :) O powodach dlaczego miesięczne denko zmieniło się w 'piątkę' pisałam już tutaj. A dziś opowiem Wam trochę o kosmetykach, które skupiły się w tej edycji na twarzy. Przypadek? Zapraszam!




O żelu siarczkowym do twarzy Balneokosmetyki pisałam Wam już w tym poście i mogę śmiało powiedzieć, że będzie mi go brakować. Po pierwsze dobrze oczyszczał, po drugie nie wysuszał - nawet jeśli po umyciu skóry nie tonizowałam jej od razu i nie nakładałam kremu, nie czułam żadnego ściągnięcia czy dyskomfortu. Przy żelach oczyszczających to cecha na wagę złota. Teraz zużywam żelo-maseczki Visibly Clear z Neutrogeny i niestety działanie wysuszające jest odczuwalne. Cała seria do cery z niedoskonałościami Balneokosmetyki sprawdza się u mnie dobrze, więc w najbliższym czasie spodziewać możecie się kilku słów o kremie do twarzy. 




Lipowy płyn micelarny Sylveco to kosmetyk, który doceniłam jak tylko opuścił moją kosmetyczkę - na pewno do niego wrócę! :) Pisałam o nim tutaj i czepiałam się nieco faktu, że tusz zmywa się nim dość opornie. Cofam to! Wolę chwilę pomajstrować przy oku niż za jednym pociągnięciem wacika wysuszać skórę powiek. Jeśli macie wrażliwe oczy i nie używacie kosmetyków wodoodpornych - serdecznie polecam.




Nie mam dużego doświadczenia z peelingami enzymatycznymi, ale muszę przyznać, że bardzo pozytywnie wpłynęły na moją skórę. Łagodny peeling enzymatyczny do cery suchej i normalnej Dermica Pure nie był może najlepszym 'wygładzaczem', ale stosowany regularnie dawał świetne efekty bez podrażnienia czy wysuszenia skóry. Kremowa konsystencja i dość wyraźny, trochę glinkowy zapach bardzo mi odpowiadały. Nakładał się bez problemu, nie spływał z twarzy i dobrze zmywał (do zmywania wszelkich masek, peelingów i innych twarzowych przyjemności używam gąbeczek Calypso). Producent sugeruje trzymanie peelingu na skórze 3-5 minut, ale przy mojej dość tłustej skórze pozwalałam sobie na około 10 minut. Wracać do niego nie będę, ale cerom które nie wymagają silnego złuszczania powinien się spodobać. U mnie był idealnym uzupełnieniem ściereczki muślinowej, której używam do codziennego.




Przyszedł czas na kilka ochów o hydrolacie z róży damasceńskiej. Jego głównym zadaniem jest odświeżanie, delikatne nawilżanie, działanie przeciwzapalnie, wzmacniające, gojące i łagodzące. Dodatkowo posiada właściwości antyoksydacyjne i przeciwzmarszkowe. Można go używać jako toniku, mgiełki do twarzy, tonikowej maseczki czy okładu na zmęczone, podrażnione powieki. Na każdym polu sprawdza się moim zdaniem świetnie. Genialnie tonizuje twarz i przygotowuje ją do nałożenia kremu. Hydrolat różany świetnie spisał się zarówno przy wieczornej jak i porannej pielęgnacji. Jak pachnie róża z pewnością wiecie, ale jeśli nie jesteście jej miłośniczkami - może być ciężko :) Mi ten zapach bardzo się podoba, bo nie pachnie starą pudernicą, jeśli tego się boicie. Z pewnością jeszcze do niego wrócę, bo właśnie na bazie różanego hydrolatu mam w planach zrobić drugą porcję toniku z glukonolaktonem.




Moim ostatnim, piątym denkiem, jest głęboko nawilżający krem do rąk Evree. Z tym głębokim nawilżeniem to jednak bym uważała, bo do naprawdę styranych rąk lepszy jest koncentrat w nieco mniejszym opakowaniu, ale... jeśli Wasze dłonie nie są jakoś wyjątkowo przesuszone, Evree z pewnością Wam się spodoba. Naprawdę nieźle nawilża, dość szybko się wchłania i przyjemnie rozprowadza na skórze. Zapach to już kwestia indywidualna, ale dla mnie był dość przyjemny. Nie wiem czy wrócę do tej wersji, bo nawet w kwestii kremów do rąk mam listę produktów, które mnie zaciekawiły... I to wszystko przez Was! :D


Bardzo mocna piątka do kosza, z której zużycia wcale się nie cieszyłam. 
Szczególnie podpasował mi żel do twarzy, płyn micelarny i hydrolat różany. 
A Wam co wpadło w oko? :)

pozdrawiam
Adrianna 





Chociaż miałam nadzieję przedłużyć wrześniowy ban zakupowy, o którym pisałam tutaj na październik, to plan ten legł w gruzach. I to wcale nie przez moje wyposzczenie zakupowe, o nie! Zwyczajnie kilka kosmetyków naprawdę zakończyło swój żywot wcześniej, niż się tego spodziewałam. Dodatkowo jeden został przejęty przez moją mamę, ale nie mam jej tego za złe. Jest takim sucharkiem, że każda oznaka nawilżenia jej skóry mnie cieszy - nawet, jeśli oznaką jest mój balsam :) Ale do rzeczy! Już pokazuję, co mam.




Skończył się lipowy płyn micelarny z Sylveco, z którego byłam naprawdę zadowolona. Brak pomysłu na cokolwiek innego i szybka potrzeba spowodowały, że kupiłam nawilżający płyn micelarny 2w1 z BeBeauty. Od kiedy miałam jeden z tych płynów (nie pamiętam który) minęło już sporo czasu i zdążyłam zapomnieć czy robił mi duże kuku, czy nie. Dlatego mam okazję na odświeżenie wrażeń. Póki co moje oczy mają się dobrze, a to z myślą o nich wybieram zawsze płyn micelarny. Oby tak dalej ;)

Denko zobaczyłam również w kremie pod oczy Tołpa Green Nawilżenie z bawełną i irysem, do którego mam mieszane uczucia... Nie wiem, czy napiszę o nim coś więcej, bo był to krem niezły, ale na kolana mnie nie powalił. I na tym chyba zakończę przygodę z Tołpą, jeśli chodzi o pielęgnację okolić oczu. Do koszyka trafił za to taniutki krem pod oczy Alterra Hydro z winogronem i białą herbatą (ok. 7zł, Rossmann). Używałam z tej serii kremu na noc i dobrze wspominam jego właściwości nawilżające, więc mam nadzieję, że będzie porównywalny.




Ze strony e-naturalne.pl  zamowiłam 10% tonik z glukonolaktonem (17,90zł), czyli mój pierwszy krok do kwaśnej jesieni. Toniku używam już od prawie dwóch tygodni i jestem z niego naprawdę zadowolona :) Na efekty i moją sensowną recenzję trzeba jeszcze poczekać, ale mam w planach post o aktualnej pielęgnacji twarzy, więc wtedy napiszę więcej. Do przygotowania toniku wybrałam śmierdzący hydrolat lawendowy (6,50zł/50g) i nieco mniej śmierdzący hydrolat oczarowy (6,80zł/50g). Lawenda wylądowała w toniku, a oczar służy mi do przecierania skóry kiedy na noc używam serum korygującego z Bielendy - glukonolakton się z nim nie polubił, co boleśnie odczułam na skórze...
Do zamówienia dorzuciłam z czystej ciekawości peeling enzymatyczny z owoców tropikalnych (6,50/10g), ponieważ ku końcowi miał się mój łagodny peeling enzymatyczny z Dermiki. To mój pierwszy peeling enzymatyczny w formie proszku, więc zobaczymy co z tego będzie :)




Kolejny zakup poczyniłam z winy mamy, która jest totalnym sucharkiem i jeśli podpasuje jej już jakiś balsam, warto zapisać to w kalendarzu :) I tak właśnie było z balsamem Balea Soft-Ol z olejkami 40%. Miałam okazję się nim raz czy dwa posmarować i moja skóra niestety nie wpijała tak chętnie tej olejkowej warstewski, którą zostawiał. Na noc był w porządku, ale rano musiałam zakładać ubrania na wilgotne jeszcze od kosmetyku ciało. Skóra mojej mamy spija jego każdą ilość, więc ja w zamian kupiłam sobie mleczko regenerujące do skóry zniszczonej i przesuszonej z Le Petit Marseillais (w Naturze kosztowało 8zł!). U mamy swędzenie skóry pojawiło się kilka minut po użyciu LPM, za to ja jestem bardzo zadowolona. Szczególnie z szybkiego wchłaniania.




Krem do biustu to kosmetyk, który jest ze mną już od kilku lat. Ostatnie fuknięcia wydaje z siebie Tołpa Dermo Body Bust, o którym miałam wielką ochotę napisać, jako o wybawcy. I tak faktycznie było na początku używania - skóra była wyraźnie napięta, gładka, a biust wizualnie wyglądał lepiej. Nie wiem, czy ktoś rzucił na ten kosmetyk czar, ale kiedy zużyłam ponad połowę zawartości tubki, wszystkie efekty zniknęły... Skóra wróciła do swojej zwyczajnej formy, a do tego nie odczuwam nawet najmniejszego działania nawilżającego. Dlatego mocno rozczarowana postawiłam na coś dużo tańszego, czyli Ziaja Multi Modeling, serum proteinowe modelujące biust (6,99zł na stoisku Ziaja). Nie liczę na lifting z wypełnieniem, ale na nawilżenie i lekkie napięcie skóry. Trzymajcie kciuki! A jeśli miałyście okazję używać kremu do biustu z Pat&Rub (nadal ta kwota jest dla mnie zabójcza) dajcie koniecznie znać w komentarzach. 


W październiku udało mi się zużyć głęboko nawilżający krem do rąk Evree przeznaczony do skóry suchej i szorstkiej (raczej normalnej ze skłonnością do przesuszenia, dla tej wymagającej polecam serum!). Trafił więc do mnie prosto z promocji w Rossmannie krem do rąk i stóp głęboko nawilżający Ziaja (niecałe 4zł!). Kupiłam go z myślą o nocnej pielęgnacji, więc jego ciężka konsystencja zupełnie mi nie przeszkadza, a brak mentolowego zapachu to prawie błogosławieństwo. Jeśli się sprawdzi, na pewno napiszę o nim więcej. 




Mam już serdecznie dość kremu do skórek z ekstraktem z białej herbaty i ogórka Sally Hansen, który mało pochlebnie przedstawiłam Wam tutaj. Moje skórki buntowały się bardzo i sam krem do rąk nie pomagał. Evree Max Repair, regenerujące serum do paznokci kupiłam w Rossmannie za ok. 15zł/8ml i jestem z niego bardzo zadowolona. Używam przede wszystkim na skórki (bo płytkę paznokcia mam zazwyczaj pomalowaną) i widzę dużą poprawę. Jestem jeszcze ciekawa odżywki do skórek Cuticle Rehab od Sally Hansen i będę na nią polować w Rossmannowej promocji :)  (2-6 listopada). Zostając w temacie paznokci, do mojego lakierowego pudełka dołączył lakier Essie w kolorze Bordeaux, który pokazywałam już tutaj.




Ostatnio moje powieki są tak czerwone, że chwilami wyjście z domu bez czegokolwiek na nich jest dość... nieestetyczne. Nie wiem właściwie co się dzieje, bo efekt ten atakuje mnie z zaskoczenia. Nie jest związany ani z przemęczeniem, ani z odżywką do rzęs (sprawdzałam). Z pomocą przyszedł mi Maybelline Color Tattoo Creamy Mattes w kolorze 91 creme de rose. To taki nudziak o lekko różowym zabarwieniu, którego na mojej skórze powiek nie widać. Za to świetnie wyrównuje kolor i maskuje wszelkie zaczerwienienia i popęknane żyłki. Jest to zabieg szybki, na czym najbardziej mi zależało. Gdyby jeszcze utrzymywał się nieco lepiej, byłby moim ideałem ;) Zapłaciłam za niego bez promocji 24zł w drogerii Natura.

Z myślą o podrasowaniu efektu, jaki na moich rzęsach daje tusz Maybelline Lash Sensational kupiłam skoncentrowane serum do rzęs 3w1 Advanced Volumiere Eveline. Jestem średnio zadowolona, bo bardziej podobał mi się efekt z tuszem solo. Ciekawość zaspokojona, ale lekki niesmak po tylu pozytywnych recenzjach pozostał. Liczyłam na efekt wow, a nic takiego się nie stało... No cóż, będę używać w przyszłości z innymi tuszami i liczę, że efekt będzie lepszy.




Z wielkim żalem pożegnałam szminkę MAC w kolorze Hot Gossip. Była to moja pierwsza makówka, prezent od kochanej przyjaciółki (G, wracaj tu do mnie!). Kolor bardzo mi się podobał, ale nie był dzienniakiem, a ja nie miałam odwagi do noszenie go bez okazji. Niestety pomadka po ładnych kilku latach zmieniła zapach i zaczęła przesuszać i podrażniać usta, co wcześniej przy formule cremesheen nie miało miejsca. Dlatego ze smutkiem się z nią żegnam :( Żeby nie czuć opuszczenia za mocno, miejsce zostawione przez makówkę zajęłam dwoma produktami do ust marki Golden Rose, które chodziły za mną od dłuższego czasu. I tak, z polecenia Maxineczki, trafiły do mnie dwie kredki: Matte Lipstick Crayon w kolorze nr 10 oraz Dream Lips Lipliner nr 511. O dziwo szczególnie ciemniejszy kolor przypadł mi do gustu i mam nadzieję przekonać się do niego na co dzień. Koszt to ok. 12 i 6zł.




W prezencie od mojej kochanej dziewczyny dostałam balsam Eos o zapachu owoców leśnych(?). W każdym razie pachnie świetnie i używam go z przyjemnością :) Na pewno nie jest to silnie nawilżający balsam, który będzie mi służył zimą, ale póki moje usta nie zamienią się w dwa wiórki, nie mam do niego zastrzeżeń.

Na ostatni moment do zdjęć załapała się świeżutka dostawa z DMu od taty. Dzięki raz jeszcze!



Przyszła pora na kolejną, po letniej, kolekcję limitowaną żeli pod prysznic Balea. Tym razem seria składa się z trzech kwiatowo-owocowych zapachów:
- fiołek z maliną: jest słodko, malinowo, ale podstawa zapachu jest mocno kwiatowa. Piękny, kobiecy zapach.
- kwiat neroli i czerwona pomarańcza: świeży, ale też słodki i soczysty zapach. Przypomina nieco mambę :)
- róża i owoc pasji: ten zapach z pewnością podbierać będzie Wasz facet! Nie czuję tam róży, a czystego mężczyznę prosto spod prysznica :P

I gdyby kąpieli było za mało, to mam jeszczy płyn do kąpieli Balea. Pachnie jabłkiem z cynamonem, z przewagą według mnie jabłka - nie jest ani za słodkie, ani zbyt cynamonowe. Dla mnie to świetny zapach i na pewno skorzystam z takiej kąpielowej przyjemności :) Dostałam też nowe jajeczka Ebelin, czyli kolejny ukłon marki w stronę BeautyBlendera - tym razem w wersji do korektora. Jajeczka do podkładu mocno podratowały moje umiejętności, a raczej ich brak w temacie nakładania podkładu. Mam nadzieję, że z korektorem będzie podobnie. Zestawy jajeczek mam dwa i za niedługo pojawi się małe rozdanie - może ktoś się skusi :)





K O N I E C 

Rozpisałam się okropnie! :) Mam nadzieję, ze mi to wybaczycie, skoro w zeszłym miesiącu nie było zakupowego posta. A jak moje plany podbojów drogeryjnych wyglądać będą w listopadzie?

Po pierwsze - w promocjach drogerii Rossmann nie będę szaleć. Nie mam przygotowanej listy zakupów i w zasadzie niczego nie potrzebuję. Kusi mnie jedynie tusz do rzęs :) Dla przypomnienia terminy:

2.11 – 6.11. 2015 – szminki, błyszczyki, kredki do ust, lakiery, produkty do pielęgnacji paznokci

7.11 – 13.11.2015 – tusze do rzęs, cienie do powiek, eyelinery, kredki do powiek

14.11 - 20.11.2015 - pudry, podkłady, róże, bronzery, korektory

Po drugie, będę uzupełniać tylko bieżące potrzeby. Zmieniam nieco pielęgnację swojej cery, więc może być ciekawie. Trzymajcie kciuki! 


A jak wyglądają Wasze październikowe zakupy? :) 
Polujecie na coś szczególnego w Rossmannie?

pozdrawiam
Adrianna 





Gdyby to były wybory, na poniższych kandydatów marek Sally Hansen, Wellness&Beauty i Green Pharmacy na pewno bym nie zagłosowała. Jeśli chcecie poznać ich obietnice wyborcze i moje zdanie o tym, jak podle kantowali - zapraszam na post! 


Sally Hansen, Cuticle Eraser + Balm




Obietnice:
- formuła łącząca białą herbatę i ekstrakt z zielonego ogórka
- delikatne, ale skuteczne usunięcie oraz złuszczenie skórek wokół paznokci
- głębokie nawilżenie

Faktyczne działanie:
- formuła łącząca w sobie klejącą konsystencję i mało przyjemny dla nosa zapach, szczególnie po kilku minutach od użycia
- nawilżenie - ŻADNE!
- złuszczania skórek nie odnotowałam

Zarzuty:
Balsam do skórek Sally Hansen nie spełnia obietnic producenta. Kupiony z myślą o nawilżeniu skórek oblepia je klejącą warstwą, która w ogóle się nie wchłania. Po zmyciu (jakoś trzeba się tego pozbyć) skórki są w takim samym stanie jak przed zabiegiem. Przyjemność z używania nikła. Skutkiem jest natychmiastowe wydalenie z pudełka paznokciowego! 

Paraffinum Liquidum/Mineral Oil/Huile Minerale, Microcristallina Cera/Microcrystalline Wax/Cire Microcrystalline, Ethylhexyl Palmitate, Polybutene, Caprylic/Capric Triglyceride, Ozokerite, Silica Dimethyl Silylate, Phenoxyethanol, Urea, Diisostearyl Malate, Parfum/Fragrance, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Tocopheryl Acetate, Dipropylene Glycol, Camellia Sinensis Leaf Extract, Chamomilla Recutita (Matricaria) Flower Extract, Cucumis Sativus (Cucumber) Fruit Extract, Rosmarinus Officinalis (Rosemary) Leaf Extract, Tocopherol, BHT, Titanium Dioxide (CI 77891), FD&C Yellow No. 5 Aluminum Lake (CI 19140), FD&C Blue NO. 1 Aluminum Lake (CI 42090), Iron Oxides (CI 77491, CI 77492, CI 77499).


Wellness&Beauty, lotion do rąk




Obietnice: 
- lekka mieszanka mleczka migdałowego i ekstraktu z bambusu
- łatwe wchłanianie 
- długotrwałe pielęgnowanie skóry
- zapewnienie skórze odpowiednią ilość wilgoci
- skóra wyczuwalnie miękka i gładka 

Faktyczne działanie:
- ekstremalnie szybkie wchłanianie 
- dłonie po użyciu są gładkie i delikatne 
- przyjemny, otulający zapach (wyraźny! na dłużej może być męczący)
- brak obiecanego nawilżenia

Zarzuty:
W bardzo wygodnym opakowaniu, które pluje na pół metra (uwaga na ubrania!) znajdziemy bardzo rzadki lotion, który świetnie się wchłania, ładnie pachnie i zostawia dłonie gładkie jak w aksamitnych rękawiczkach. Niestety, kiedy rękawiczki się zmyją - dłonie jak były suche, tak są. Próbowałam zużyć ten kosmetyk zarówno do rąk, jak i do ciała. Nie widzę jednak sensu w używaniu kosmetyku, który oprócz 'wrażenia' nawilżenia i zapachu, nie robi ze skórą nic dobrego. Bardzo żałuję, że tak lekka konsystencja się nie sprawdziła, bo gdyby nawilżała, polecałabym ją każdej osobie 'uczulonej' na wartstwę kremu na dłoniach :) Ale ściemniaczy promować nie będę, o nie!


Green Pharmacy, normalizujący krem matujący



Obietnice: 
- inspirowany naturą (?)
- zawiera naturalny kompleks matujący, ekstrakt z zielonej herbaty, olej makadamia, olej z oliwek i pantenol 
- matuje skórę
- pochłania nadmiar sebum
- reguluje jego wydzielanie 
- zmniejsza błyszczenie skóry
- przedłuża trwałość makijażu 
- cera jest nawilżona i estetyczna 

Faktyczne działanie:
- wystarczy jedno: ZAPYCHA JAK JASNA CHOLERA!
- jak na mój gust i wygląd składu - była to dość luźna insporacja naturą... 

Zarzuty:
Właściwie obietnice są spełnione - skóra nie świeci się, wygląda estetycznie. Makijaż dobrze się na niej trzyma, wszystko pięknie, ale... Skóra się dusi. Nie ma szans z tak 'inspirowaną naturą' warstwą, która nie przepuszcza przez siebie niczego. Wchodzi w każdy por, zatyka go i nawet wieczorne oczyszczanie nie przywraca równowagi. Podejść było kilka i po każdym moja skóra wyglądała fatalnie. Wylazło na nią wszystko, co mogło i przede wszystkim nie musiało. Dziękuję, wysiadam. 

Aqua, C12-15 Alkyl Benzoate, Paraffinum Liquidum, Aluminium Starch Octenylsuccinate, Sorbitol, Cetearyl Alcohol , Ethylhexyl Stearate, Ceteareth-20, Stearic Acid, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Camellia Sinensis Extract, Dimethicone, Panthenol, Parfum, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Tetrasodium Edta, Dmdm Hydantoin, Peg-8, Triethanolamine, Tocopherol, Iodopropynyl Butylcarbamate, Ascorbic Palmitate, Acorbic Acid, Citric Acid, Propylene Glycol, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Limonene, Linalool.


Jak widzicie obietnice były bardzo rzeczowe i mocno chciałam w nie uwierzyć. 
Niestety, prawda wyszła na jaw. 
Obywatelski obowiązek spełniony, więc mogę wracać do kosmetyków, które radzą sobie i z obietnicami, i z działaniem :)

pozdrawiam 
Adrianna 


Obsługiwane przez usługę Blogger.