No i uzbierała się kolejna piątka pustych opakowań :) O powodach dlaczego miesięczne denko zmieniło się w 'piątkę' pisałam już tutaj. A dziś opowiem Wam trochę o kosmetykach, które skupiły się w tej edycji na twarzy. Przypadek? Zapraszam!




O żelu siarczkowym do twarzy Balneokosmetyki pisałam Wam już w tym poście i mogę śmiało powiedzieć, że będzie mi go brakować. Po pierwsze dobrze oczyszczał, po drugie nie wysuszał - nawet jeśli po umyciu skóry nie tonizowałam jej od razu i nie nakładałam kremu, nie czułam żadnego ściągnięcia czy dyskomfortu. Przy żelach oczyszczających to cecha na wagę złota. Teraz zużywam żelo-maseczki Visibly Clear z Neutrogeny i niestety działanie wysuszające jest odczuwalne. Cała seria do cery z niedoskonałościami Balneokosmetyki sprawdza się u mnie dobrze, więc w najbliższym czasie spodziewać możecie się kilku słów o kremie do twarzy. 




Lipowy płyn micelarny Sylveco to kosmetyk, który doceniłam jak tylko opuścił moją kosmetyczkę - na pewno do niego wrócę! :) Pisałam o nim tutaj i czepiałam się nieco faktu, że tusz zmywa się nim dość opornie. Cofam to! Wolę chwilę pomajstrować przy oku niż za jednym pociągnięciem wacika wysuszać skórę powiek. Jeśli macie wrażliwe oczy i nie używacie kosmetyków wodoodpornych - serdecznie polecam.




Nie mam dużego doświadczenia z peelingami enzymatycznymi, ale muszę przyznać, że bardzo pozytywnie wpłynęły na moją skórę. Łagodny peeling enzymatyczny do cery suchej i normalnej Dermica Pure nie był może najlepszym 'wygładzaczem', ale stosowany regularnie dawał świetne efekty bez podrażnienia czy wysuszenia skóry. Kremowa konsystencja i dość wyraźny, trochę glinkowy zapach bardzo mi odpowiadały. Nakładał się bez problemu, nie spływał z twarzy i dobrze zmywał (do zmywania wszelkich masek, peelingów i innych twarzowych przyjemności używam gąbeczek Calypso). Producent sugeruje trzymanie peelingu na skórze 3-5 minut, ale przy mojej dość tłustej skórze pozwalałam sobie na około 10 minut. Wracać do niego nie będę, ale cerom które nie wymagają silnego złuszczania powinien się spodobać. U mnie był idealnym uzupełnieniem ściereczki muślinowej, której używam do codziennego.




Przyszedł czas na kilka ochów o hydrolacie z róży damasceńskiej. Jego głównym zadaniem jest odświeżanie, delikatne nawilżanie, działanie przeciwzapalnie, wzmacniające, gojące i łagodzące. Dodatkowo posiada właściwości antyoksydacyjne i przeciwzmarszkowe. Można go używać jako toniku, mgiełki do twarzy, tonikowej maseczki czy okładu na zmęczone, podrażnione powieki. Na każdym polu sprawdza się moim zdaniem świetnie. Genialnie tonizuje twarz i przygotowuje ją do nałożenia kremu. Hydrolat różany świetnie spisał się zarówno przy wieczornej jak i porannej pielęgnacji. Jak pachnie róża z pewnością wiecie, ale jeśli nie jesteście jej miłośniczkami - może być ciężko :) Mi ten zapach bardzo się podoba, bo nie pachnie starą pudernicą, jeśli tego się boicie. Z pewnością jeszcze do niego wrócę, bo właśnie na bazie różanego hydrolatu mam w planach zrobić drugą porcję toniku z glukonolaktonem.




Moim ostatnim, piątym denkiem, jest głęboko nawilżający krem do rąk Evree. Z tym głębokim nawilżeniem to jednak bym uważała, bo do naprawdę styranych rąk lepszy jest koncentrat w nieco mniejszym opakowaniu, ale... jeśli Wasze dłonie nie są jakoś wyjątkowo przesuszone, Evree z pewnością Wam się spodoba. Naprawdę nieźle nawilża, dość szybko się wchłania i przyjemnie rozprowadza na skórze. Zapach to już kwestia indywidualna, ale dla mnie był dość przyjemny. Nie wiem czy wrócę do tej wersji, bo nawet w kwestii kremów do rąk mam listę produktów, które mnie zaciekawiły... I to wszystko przez Was! :D


Bardzo mocna piątka do kosza, z której zużycia wcale się nie cieszyłam. 
Szczególnie podpasował mi żel do twarzy, płyn micelarny i hydrolat różany. 
A Wam co wpadło w oko? :)

pozdrawiam
Adrianna 





Chociaż miałam nadzieję przedłużyć wrześniowy ban zakupowy, o którym pisałam tutaj na październik, to plan ten legł w gruzach. I to wcale nie przez moje wyposzczenie zakupowe, o nie! Zwyczajnie kilka kosmetyków naprawdę zakończyło swój żywot wcześniej, niż się tego spodziewałam. Dodatkowo jeden został przejęty przez moją mamę, ale nie mam jej tego za złe. Jest takim sucharkiem, że każda oznaka nawilżenia jej skóry mnie cieszy - nawet, jeśli oznaką jest mój balsam :) Ale do rzeczy! Już pokazuję, co mam.




Skończył się lipowy płyn micelarny z Sylveco, z którego byłam naprawdę zadowolona. Brak pomysłu na cokolwiek innego i szybka potrzeba spowodowały, że kupiłam nawilżający płyn micelarny 2w1 z BeBeauty. Od kiedy miałam jeden z tych płynów (nie pamiętam który) minęło już sporo czasu i zdążyłam zapomnieć czy robił mi duże kuku, czy nie. Dlatego mam okazję na odświeżenie wrażeń. Póki co moje oczy mają się dobrze, a to z myślą o nich wybieram zawsze płyn micelarny. Oby tak dalej ;)

Denko zobaczyłam również w kremie pod oczy Tołpa Green Nawilżenie z bawełną i irysem, do którego mam mieszane uczucia... Nie wiem, czy napiszę o nim coś więcej, bo był to krem niezły, ale na kolana mnie nie powalił. I na tym chyba zakończę przygodę z Tołpą, jeśli chodzi o pielęgnację okolić oczu. Do koszyka trafił za to taniutki krem pod oczy Alterra Hydro z winogronem i białą herbatą (ok. 7zł, Rossmann). Używałam z tej serii kremu na noc i dobrze wspominam jego właściwości nawilżające, więc mam nadzieję, że będzie porównywalny.




Ze strony e-naturalne.pl  zamowiłam 10% tonik z glukonolaktonem (17,90zł), czyli mój pierwszy krok do kwaśnej jesieni. Toniku używam już od prawie dwóch tygodni i jestem z niego naprawdę zadowolona :) Na efekty i moją sensowną recenzję trzeba jeszcze poczekać, ale mam w planach post o aktualnej pielęgnacji twarzy, więc wtedy napiszę więcej. Do przygotowania toniku wybrałam śmierdzący hydrolat lawendowy (6,50zł/50g) i nieco mniej śmierdzący hydrolat oczarowy (6,80zł/50g). Lawenda wylądowała w toniku, a oczar służy mi do przecierania skóry kiedy na noc używam serum korygującego z Bielendy - glukonolakton się z nim nie polubił, co boleśnie odczułam na skórze...
Do zamówienia dorzuciłam z czystej ciekawości peeling enzymatyczny z owoców tropikalnych (6,50/10g), ponieważ ku końcowi miał się mój łagodny peeling enzymatyczny z Dermiki. To mój pierwszy peeling enzymatyczny w formie proszku, więc zobaczymy co z tego będzie :)




Kolejny zakup poczyniłam z winy mamy, która jest totalnym sucharkiem i jeśli podpasuje jej już jakiś balsam, warto zapisać to w kalendarzu :) I tak właśnie było z balsamem Balea Soft-Ol z olejkami 40%. Miałam okazję się nim raz czy dwa posmarować i moja skóra niestety nie wpijała tak chętnie tej olejkowej warstewski, którą zostawiał. Na noc był w porządku, ale rano musiałam zakładać ubrania na wilgotne jeszcze od kosmetyku ciało. Skóra mojej mamy spija jego każdą ilość, więc ja w zamian kupiłam sobie mleczko regenerujące do skóry zniszczonej i przesuszonej z Le Petit Marseillais (w Naturze kosztowało 8zł!). U mamy swędzenie skóry pojawiło się kilka minut po użyciu LPM, za to ja jestem bardzo zadowolona. Szczególnie z szybkiego wchłaniania.




Krem do biustu to kosmetyk, który jest ze mną już od kilku lat. Ostatnie fuknięcia wydaje z siebie Tołpa Dermo Body Bust, o którym miałam wielką ochotę napisać, jako o wybawcy. I tak faktycznie było na początku używania - skóra była wyraźnie napięta, gładka, a biust wizualnie wyglądał lepiej. Nie wiem, czy ktoś rzucił na ten kosmetyk czar, ale kiedy zużyłam ponad połowę zawartości tubki, wszystkie efekty zniknęły... Skóra wróciła do swojej zwyczajnej formy, a do tego nie odczuwam nawet najmniejszego działania nawilżającego. Dlatego mocno rozczarowana postawiłam na coś dużo tańszego, czyli Ziaja Multi Modeling, serum proteinowe modelujące biust (6,99zł na stoisku Ziaja). Nie liczę na lifting z wypełnieniem, ale na nawilżenie i lekkie napięcie skóry. Trzymajcie kciuki! A jeśli miałyście okazję używać kremu do biustu z Pat&Rub (nadal ta kwota jest dla mnie zabójcza) dajcie koniecznie znać w komentarzach. 


W październiku udało mi się zużyć głęboko nawilżający krem do rąk Evree przeznaczony do skóry suchej i szorstkiej (raczej normalnej ze skłonnością do przesuszenia, dla tej wymagającej polecam serum!). Trafił więc do mnie prosto z promocji w Rossmannie krem do rąk i stóp głęboko nawilżający Ziaja (niecałe 4zł!). Kupiłam go z myślą o nocnej pielęgnacji, więc jego ciężka konsystencja zupełnie mi nie przeszkadza, a brak mentolowego zapachu to prawie błogosławieństwo. Jeśli się sprawdzi, na pewno napiszę o nim więcej. 




Mam już serdecznie dość kremu do skórek z ekstraktem z białej herbaty i ogórka Sally Hansen, który mało pochlebnie przedstawiłam Wam tutaj. Moje skórki buntowały się bardzo i sam krem do rąk nie pomagał. Evree Max Repair, regenerujące serum do paznokci kupiłam w Rossmannie za ok. 15zł/8ml i jestem z niego bardzo zadowolona. Używam przede wszystkim na skórki (bo płytkę paznokcia mam zazwyczaj pomalowaną) i widzę dużą poprawę. Jestem jeszcze ciekawa odżywki do skórek Cuticle Rehab od Sally Hansen i będę na nią polować w Rossmannowej promocji :)  (2-6 listopada). Zostając w temacie paznokci, do mojego lakierowego pudełka dołączył lakier Essie w kolorze Bordeaux, który pokazywałam już tutaj.




Ostatnio moje powieki są tak czerwone, że chwilami wyjście z domu bez czegokolwiek na nich jest dość... nieestetyczne. Nie wiem właściwie co się dzieje, bo efekt ten atakuje mnie z zaskoczenia. Nie jest związany ani z przemęczeniem, ani z odżywką do rzęs (sprawdzałam). Z pomocą przyszedł mi Maybelline Color Tattoo Creamy Mattes w kolorze 91 creme de rose. To taki nudziak o lekko różowym zabarwieniu, którego na mojej skórze powiek nie widać. Za to świetnie wyrównuje kolor i maskuje wszelkie zaczerwienienia i popęknane żyłki. Jest to zabieg szybki, na czym najbardziej mi zależało. Gdyby jeszcze utrzymywał się nieco lepiej, byłby moim ideałem ;) Zapłaciłam za niego bez promocji 24zł w drogerii Natura.

Z myślą o podrasowaniu efektu, jaki na moich rzęsach daje tusz Maybelline Lash Sensational kupiłam skoncentrowane serum do rzęs 3w1 Advanced Volumiere Eveline. Jestem średnio zadowolona, bo bardziej podobał mi się efekt z tuszem solo. Ciekawość zaspokojona, ale lekki niesmak po tylu pozytywnych recenzjach pozostał. Liczyłam na efekt wow, a nic takiego się nie stało... No cóż, będę używać w przyszłości z innymi tuszami i liczę, że efekt będzie lepszy.




Z wielkim żalem pożegnałam szminkę MAC w kolorze Hot Gossip. Była to moja pierwsza makówka, prezent od kochanej przyjaciółki (G, wracaj tu do mnie!). Kolor bardzo mi się podobał, ale nie był dzienniakiem, a ja nie miałam odwagi do noszenie go bez okazji. Niestety pomadka po ładnych kilku latach zmieniła zapach i zaczęła przesuszać i podrażniać usta, co wcześniej przy formule cremesheen nie miało miejsca. Dlatego ze smutkiem się z nią żegnam :( Żeby nie czuć opuszczenia za mocno, miejsce zostawione przez makówkę zajęłam dwoma produktami do ust marki Golden Rose, które chodziły za mną od dłuższego czasu. I tak, z polecenia Maxineczki, trafiły do mnie dwie kredki: Matte Lipstick Crayon w kolorze nr 10 oraz Dream Lips Lipliner nr 511. O dziwo szczególnie ciemniejszy kolor przypadł mi do gustu i mam nadzieję przekonać się do niego na co dzień. Koszt to ok. 12 i 6zł.




W prezencie od mojej kochanej dziewczyny dostałam balsam Eos o zapachu owoców leśnych(?). W każdym razie pachnie świetnie i używam go z przyjemnością :) Na pewno nie jest to silnie nawilżający balsam, który będzie mi służył zimą, ale póki moje usta nie zamienią się w dwa wiórki, nie mam do niego zastrzeżeń.

Na ostatni moment do zdjęć załapała się świeżutka dostawa z DMu od taty. Dzięki raz jeszcze!



Przyszła pora na kolejną, po letniej, kolekcję limitowaną żeli pod prysznic Balea. Tym razem seria składa się z trzech kwiatowo-owocowych zapachów:
- fiołek z maliną: jest słodko, malinowo, ale podstawa zapachu jest mocno kwiatowa. Piękny, kobiecy zapach.
- kwiat neroli i czerwona pomarańcza: świeży, ale też słodki i soczysty zapach. Przypomina nieco mambę :)
- róża i owoc pasji: ten zapach z pewnością podbierać będzie Wasz facet! Nie czuję tam róży, a czystego mężczyznę prosto spod prysznica :P

I gdyby kąpieli było za mało, to mam jeszczy płyn do kąpieli Balea. Pachnie jabłkiem z cynamonem, z przewagą według mnie jabłka - nie jest ani za słodkie, ani zbyt cynamonowe. Dla mnie to świetny zapach i na pewno skorzystam z takiej kąpielowej przyjemności :) Dostałam też nowe jajeczka Ebelin, czyli kolejny ukłon marki w stronę BeautyBlendera - tym razem w wersji do korektora. Jajeczka do podkładu mocno podratowały moje umiejętności, a raczej ich brak w temacie nakładania podkładu. Mam nadzieję, że z korektorem będzie podobnie. Zestawy jajeczek mam dwa i za niedługo pojawi się małe rozdanie - może ktoś się skusi :)





K O N I E C 

Rozpisałam się okropnie! :) Mam nadzieję, ze mi to wybaczycie, skoro w zeszłym miesiącu nie było zakupowego posta. A jak moje plany podbojów drogeryjnych wyglądać będą w listopadzie?

Po pierwsze - w promocjach drogerii Rossmann nie będę szaleć. Nie mam przygotowanej listy zakupów i w zasadzie niczego nie potrzebuję. Kusi mnie jedynie tusz do rzęs :) Dla przypomnienia terminy:

2.11 – 6.11. 2015 – szminki, błyszczyki, kredki do ust, lakiery, produkty do pielęgnacji paznokci

7.11 – 13.11.2015 – tusze do rzęs, cienie do powiek, eyelinery, kredki do powiek

14.11 - 20.11.2015 - pudry, podkłady, róże, bronzery, korektory

Po drugie, będę uzupełniać tylko bieżące potrzeby. Zmieniam nieco pielęgnację swojej cery, więc może być ciekawie. Trzymajcie kciuki! 


A jak wyglądają Wasze październikowe zakupy? :) 
Polujecie na coś szczególnego w Rossmannie?

pozdrawiam
Adrianna 





Gdyby to były wybory, na poniższych kandydatów marek Sally Hansen, Wellness&Beauty i Green Pharmacy na pewno bym nie zagłosowała. Jeśli chcecie poznać ich obietnice wyborcze i moje zdanie o tym, jak podle kantowali - zapraszam na post! 


Sally Hansen, Cuticle Eraser + Balm




Obietnice:
- formuła łącząca białą herbatę i ekstrakt z zielonego ogórka
- delikatne, ale skuteczne usunięcie oraz złuszczenie skórek wokół paznokci
- głębokie nawilżenie

Faktyczne działanie:
- formuła łącząca w sobie klejącą konsystencję i mało przyjemny dla nosa zapach, szczególnie po kilku minutach od użycia
- nawilżenie - ŻADNE!
- złuszczania skórek nie odnotowałam

Zarzuty:
Balsam do skórek Sally Hansen nie spełnia obietnic producenta. Kupiony z myślą o nawilżeniu skórek oblepia je klejącą warstwą, która w ogóle się nie wchłania. Po zmyciu (jakoś trzeba się tego pozbyć) skórki są w takim samym stanie jak przed zabiegiem. Przyjemność z używania nikła. Skutkiem jest natychmiastowe wydalenie z pudełka paznokciowego! 

Paraffinum Liquidum/Mineral Oil/Huile Minerale, Microcristallina Cera/Microcrystalline Wax/Cire Microcrystalline, Ethylhexyl Palmitate, Polybutene, Caprylic/Capric Triglyceride, Ozokerite, Silica Dimethyl Silylate, Phenoxyethanol, Urea, Diisostearyl Malate, Parfum/Fragrance, Helianthus Annuus (Sunflower) Seed Oil, Butyrospermum Parkii (Shea) Butter, Tocopheryl Acetate, Dipropylene Glycol, Camellia Sinensis Leaf Extract, Chamomilla Recutita (Matricaria) Flower Extract, Cucumis Sativus (Cucumber) Fruit Extract, Rosmarinus Officinalis (Rosemary) Leaf Extract, Tocopherol, BHT, Titanium Dioxide (CI 77891), FD&C Yellow No. 5 Aluminum Lake (CI 19140), FD&C Blue NO. 1 Aluminum Lake (CI 42090), Iron Oxides (CI 77491, CI 77492, CI 77499).


Wellness&Beauty, lotion do rąk




Obietnice: 
- lekka mieszanka mleczka migdałowego i ekstraktu z bambusu
- łatwe wchłanianie 
- długotrwałe pielęgnowanie skóry
- zapewnienie skórze odpowiednią ilość wilgoci
- skóra wyczuwalnie miękka i gładka 

Faktyczne działanie:
- ekstremalnie szybkie wchłanianie 
- dłonie po użyciu są gładkie i delikatne 
- przyjemny, otulający zapach (wyraźny! na dłużej może być męczący)
- brak obiecanego nawilżenia

Zarzuty:
W bardzo wygodnym opakowaniu, które pluje na pół metra (uwaga na ubrania!) znajdziemy bardzo rzadki lotion, który świetnie się wchłania, ładnie pachnie i zostawia dłonie gładkie jak w aksamitnych rękawiczkach. Niestety, kiedy rękawiczki się zmyją - dłonie jak były suche, tak są. Próbowałam zużyć ten kosmetyk zarówno do rąk, jak i do ciała. Nie widzę jednak sensu w używaniu kosmetyku, który oprócz 'wrażenia' nawilżenia i zapachu, nie robi ze skórą nic dobrego. Bardzo żałuję, że tak lekka konsystencja się nie sprawdziła, bo gdyby nawilżała, polecałabym ją każdej osobie 'uczulonej' na wartstwę kremu na dłoniach :) Ale ściemniaczy promować nie będę, o nie!


Green Pharmacy, normalizujący krem matujący



Obietnice: 
- inspirowany naturą (?)
- zawiera naturalny kompleks matujący, ekstrakt z zielonej herbaty, olej makadamia, olej z oliwek i pantenol 
- matuje skórę
- pochłania nadmiar sebum
- reguluje jego wydzielanie 
- zmniejsza błyszczenie skóry
- przedłuża trwałość makijażu 
- cera jest nawilżona i estetyczna 

Faktyczne działanie:
- wystarczy jedno: ZAPYCHA JAK JASNA CHOLERA!
- jak na mój gust i wygląd składu - była to dość luźna insporacja naturą... 

Zarzuty:
Właściwie obietnice są spełnione - skóra nie świeci się, wygląda estetycznie. Makijaż dobrze się na niej trzyma, wszystko pięknie, ale... Skóra się dusi. Nie ma szans z tak 'inspirowaną naturą' warstwą, która nie przepuszcza przez siebie niczego. Wchodzi w każdy por, zatyka go i nawet wieczorne oczyszczanie nie przywraca równowagi. Podejść było kilka i po każdym moja skóra wyglądała fatalnie. Wylazło na nią wszystko, co mogło i przede wszystkim nie musiało. Dziękuję, wysiadam. 

Aqua, C12-15 Alkyl Benzoate, Paraffinum Liquidum, Aluminium Starch Octenylsuccinate, Sorbitol, Cetearyl Alcohol , Ethylhexyl Stearate, Ceteareth-20, Stearic Acid, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Camellia Sinensis Extract, Dimethicone, Panthenol, Parfum, Acrylates/C10-30 Alkyl Acrylate Crosspolymer, Tetrasodium Edta, Dmdm Hydantoin, Peg-8, Triethanolamine, Tocopherol, Iodopropynyl Butylcarbamate, Ascorbic Palmitate, Acorbic Acid, Citric Acid, Propylene Glycol, Geraniol, Hexyl Cinnamal, Limonene, Linalool.


Jak widzicie obietnice były bardzo rzeczowe i mocno chciałam w nie uwierzyć. 
Niestety, prawda wyszła na jaw. 
Obywatelski obowiązek spełniony, więc mogę wracać do kosmetyków, które radzą sobie i z obietnicami, i z działaniem :)

pozdrawiam 
Adrianna 




Nie czekałam długo aby zrealizować pierwszy punkt z mojej jesiennej chciejlisty zakupowej :) Z pomocą przyszła mi promocja w Superpharm, w której lakier Essie w kolorze bordeaux kupiłam (a właściwie został mi kupiony - dziękuję N! :* ) za 25zł zamiast 35zł. Okazja może nie oszałamiająca, ale dobra. I tak trafił do mnie bardzo wyczekiwany, przeoglądany na wszystkie strony, idealny odcień na jesień i zimę. 

Tak, zakochałam się od pierwszego użycia w kolorze! Piękne, głębokie wino, które w zależności od światła jest albo bardziej czerwone, albo brązowe. W konsystencji gustuję już nieco mniej, bo jest to lakier żelkowy i bez trzech warstw ciężko uzyskać krycie. Gdzieniegdzie dalej widoczne są smugi, ale... Jest piękny, prawda? :) 

Malowanie oczywiście bezproblemowe, pędzelek dobrze przycięty. Konsystencja dość rzadka, ale nie rozlewa się jakoś specjalnie po skórkach i szybko wysycha. Dla niecierliwców i fanów wysokiego połysku - do których się zaliczam - polecam top Insta Dri od Sally Hansen. Całość składa się na piękny mani, który będę nosić bardzo, bardzo, baaardzoooo często! 




Lakier w najmniejszym stopniu mnie nie rozczarował i bardzo cieszę się z tego zakupu :) Nie wiem co będzie z planami kostki jesiennej, ale chyba zeszła na bardzo daleki plan. Bordeaux mnie w sobie rozkochał! :)

Pamiętajcie, że różnice w odbiorze koloru są czasami duże i zależne od wielu czynników: światła, aparatu, monitora. Warto więc 'googlować', do czego serdecznie Was przed zakupem zachęcam. 


pozdrawiam
Adrianna 



Broniłam się przed tym postem, ale chyba czas najwyższy odpuścić :) Przecież nie podpisuje cyrografu, tylko pokazuję Wam co mi po zakupowej części głowy chodzi, prawda? A chodzi tego trochę, nie powiem. Staram się trzymać wszelkie ochotki w ryzach, ale niektóre z nich są mi jakby bliższe. Jeśli jesteście ciekawe jak wyglądają - zapraszam na post.


W Lolicie Lempickiej zakochałam się już prawie dwa lata temu i właśnie tyle towarzyszy mi zapach, który oczarował mnie jako pierwszy (Lolita Lempicka, w niebieskim jabłku ze złotym ogonkiem). Czas najwyższy na zmiany! W aurę jesiennych nosowych chciejstw doskonale wpisuje się za Si Lolita - obwąchałam ją na wszystkie możliwe strony i tak, musi być moja. Z pewnością zamówię ją online na stronie iperfumy.pl, bo lepszej okazji cenowej do tej pory nie znalazłam.




Kwaśna jesień mi się marzy! Dlatego do swojej pielęgnacji chciałabym włączyć kwasy. Jeśli tak jak ja nie macie doświadczenia w temacie, serdecznie polecić mogę filmiki Nissiax83 o kwasie azelainowym (powyżej) oraz kwasach PHA. Częściowo chciejstwo się już spełniło, bo tonik z glukonolaktowem 10% ze strony e-naturalne jest już u mnie, a w tym miesiącu jeszcze chciałabym kupić Skinoren w kremie lub żelu, ewentualnie Acne-Derm. Poczekam jeszcze troszkę i zobaczę, jak moja skóra przyjmie tonik, a potem będę działać dalej.

- źródło


To takie dość ostrożne marzenie zakupowe, o którym mówię z dużą dozą niepewności. Większe inwestycje kosmetyczne w tym roku mogą wyjść bardzo różnie, a ta jest największą z nich. Mam tu na myśli pędzle Zoeva z serii bambusowej, czyli Zoeva Bamboo Luxury Set Vol. 2. Długo nie mogłam się na żadne konkretne zdecydować, aż w końcu przeglądając internety postawiłam na bambus. Mam nadzieję, że jak już wyskoczę z 2,5 stówki, to będę z tego skoku zadowolona. Pędzle (i nie tylko!) marki ZOEVA dostaniecie oczywiście na stronie Minti Shop.




Ostatnie chciejstwo to jesienne odświeżenie lakierowego pudełka. Od kilku już sezonów marzy mi się Bordeaux od Essie i tak odkładam ten zakup sama nie wiem dlaczego. Po premierze jesiennej kolekcji włączyło mi się również chciejstwo na kostkę miniatur, ale nijak ma się to do mojego lakierowego ograniczenia i porządków w pudełku ;) Dlatego decyzja ostateczna musi jeszcze poczekać. Ale chyba mimo wszystko skłaniam się w stronę samotnego, winnego Essiaczka. 

Jak widzicie nie ma tego dużo i myślę, że moje lista jest jak najbardziej do zrealizowania :) Ciekawi mnie jeszcze kilka kosmetyków, ale w poście przedstawiłam te rzeczy, do których jestem najbardziej przekonana, a ich brak boleśnie odczuwam w swojej kosmetyczce (tak, to już objaw chorobowy). Pielęgnacyjnie również mam kilka typów, ale one pojawiać się u mnie będą wraz z denkami poprzedników.


A Wam co się marzy nad kubkiem pysznej, gorącej herbatki?

pozdrawiam
Adrianna 



Nie jestem wybrzydziochem w kwestii płynu micelarnego - przede wszystkim kosmetyk ma zmywać makijaż oczu i nie podrażniać. Dużo? Chyba nie :) Jeśli jesteście posiadaczkami wrażliwych oczu wiecie, że te dwie właściwości nie chodzą często w parze. Lipowy płyn micelarny Sylveco właśnie mi się kończy i z pewnością będę go miło wspominać. Jesteście ciekawe dlaczego? Zapraszam na post.




Mój makijaż, co wielokrotnie podkreślam, jest bardzo prosty. Na co dzień wystarcza mi zwykły puder o widocznym kryciu i matowieniu, na 'większe' okazje sięgam po Multifunkcyjny fluid BB z Bell. Swój demakijaż skupiam na oczach i to właśnie dla nich szukam delikatnego, ale też dobrze zmywającego tusz i cienie kosmetyku. 

Po kilku bardziej lub mniej udanych próbach trafiłam na lipowy płyn micelarny Sylveco. Za 200ml kosmetyku zapłacimy ok. 18zł, w zależności od sklepu. Opakowanie to klasyczna butelka na zatrzask z odpowiedniej wielkości otworem, wykonana z brązowego, półprzezroczystego plastiku. Płyn ma standardową konsystencję i lekko żółtawe zabarwienie oraz roślinny zapach, którego z niczym konkretnym nie potrafię porównać. Przyjemna dla oka etykieta dopełnia wrażenie (bardzo słuszne), że mamy do czynienia z kosmetykiem bliskim naturze. Sylveco jest bowiem producetem kosmetyków naturalnych, opierających się na ziołowych ekstraktach. O lipowym płynie micelarnym więcej przeczytacie tutaj.


Wyjątkowo delikatny i jednocześnie skuteczny, hypoalergiczny preparat, który dokładnie oczyszcza skórę. Zawiera ekstrakt z kwiatów lipy szerokolistnej, który wykazuje działanie nawilżające i osłaniające, zwiększa elastyczność i sprężystość oraz odporność skóry na utratę wody. Ponadto wyciąg ten polecany jest w pielęgnacji oczu, łagodzi podrażnienia i koi zaczerwienioną skórę. Delikatny składnik myjący pozwala łatwo usunąć nawet intensywny i wodoodporny makijaż. Po zastosowaniu kosmetyku skóra pozostaje gładka, czysta i świeża.




Na pewno mogę zgodzić się z tym, że płyn jest delikatny - nawet większe tarcie nie niesie za sobą podrażnień czy zaczerwienienia oka. Nie zauważyłam wysuszenia skóry czy okolić wokół oczu, co bardzo często zdarza mi się kiedy regularnie stosuję kosmetyk do demakijażu (tak było chociażby z różowym Garnierem). Nie zgodzę się z bezproblemowym demakijażem - od razu zaznaczam, że kosmetyków wodoodpornych nie używam, więc odniosę się jedynie do zmywania klasycznego tuszu Maybelline Lash Sensational, którego obecnie używam. Nasączony płynem wacik przyłożony do oka rozpuszcza tusz i ściąga mniej więcej 3/4 produktu z rzęs za jednym pociągnięciem - musicie mu jednak dać troszkę czasu i trzymać przy oku nieco dłużej niż zazwyczaj. Po kilku przetarciach oko jest czyste, ale trzeba z nim trochę 'powalczyć'. Dlatego też mam duże wątpliwości, czy tusz byłby w stanie zmyć makijaż wodoodporny. Z pudrem, różem i pozostałymi kosmetykami na twarzy radzi sobie bardzo dobrze. Po demakijażu myję jeszcze twarz żelem, więc nie ma to dla mnie wielkiego znaczenia. Czasami jednak zdarza mi się użyć płynu do przetarcia twarzy po oczyszczaniu żelem i nie odczuwam wtedy dyskomfortu związanego z przesuszeniem skóry - płyn ją odświeża i pozostawia w stanie idealnym do dalszych zabiegów. Nie odczuwam klejącej czy wyczuwalnej warstwy.




Jeśli macie jakieś wątpliwości czy dać mu szansę - będę Was do tego zachęcać. Szczególnie jeśli macie problem z wrażlowymi oczami. Chociaż na ich demakijaż trzeba poświęcić chwilkę, to naprawdę warto. Krótki skład i delikatne działanie na pewno Wam nie zaszkodzą :)


Miałyście okazję używać płynu lipowego Sylveco? Sprawdził się u Was czy potrzebujecie czegoś solidniejszego do demakijażu?

pozdrawiam
Adrianna 




Jeszcze kilka lat temu nie lubiłam mojej cery. Gdybym wtedy z dystansem spojrzała na codzienną pielęgnację, mogłabym nawet powiedzieć, że nasze stosunki były fatalne. Dopiero z wiekiem dotarło do mnie, że traktowanie twarzy jak ściery (czyszczenie jej silnymi środkami i podlewanie alkoholowymi tonikami) nie przynosi żadnego skutku. Skóra wygląda wtedy źle, przetłuszcza się i atakuje ją naprawdę pokaźna grupa wszelkiego rodzaju paskudztw. Teraz nie funduję jej już pielęgnacyjnego rauszu i staram się równoważyć oczyszczanie, odżywianie i nawilżanie. Jak więc w mojej pielęgnacyjnej rutynie odnalazł się biosiarczkowy żel głęboko oczyszczający do mycia twarzy Balneokosmetyki? Zapraszam na recenzję.


- źródło


Kosmetyki Malinowego Zdroju pojawiły się u mnie w zestawie dedykowanym cerze tłustej, mieszanej i trądzikowej. O masce wspomniałam już w ulubieńcach, o kremie na pewno jeszcze napiszę. Więcej o Balneokosmetykach przeczytacie na stronie producenta tutaj i o samym zestawie tutaj





Co o żelu mówi producent i co ja o tym myślę?


* Dokładnie i głęboko oczyszcza skórę z wszelkich zanieczyszczeń nie podrażniając jej bariery ochronnej - zgadzam się! Skóra po użyciu jest czysta, a żel świetnie radzi sobie z resztkami makijażu. Nie odczuwam silnego dyskomfortu czy ściągnięcia nawet przy użyciu ściereczki muślinowej, która dodatkowo złuszcza naskórek.

* Usuwa nadmiar tłuszczu z powierzchni skóry i reguluje pracę gruczołów łojowych, zmniejszając wydzielanie sebum. Z tym sebum to u mnie jest bardzo różnie. Czasami moja skóra świeci się po kilku chwilach od umycia, a czasami zajmuje jej to kilka godzin. Wiem, że ma na to wpływ tak wiele czynników (zewnętrznych jak i wewnętrznych), że od żelu cudów nie wymagam. Myślę, że jest lepiej i bardzo się z tego cieszę.

* Odblokowuje i zwęża pory, chroniąc przed powstawaniem zaskórników, wągrów i wykwitów skórnych. TAK! Moje pory są czyste i o wiele mniej widoczne od kiedy używam całego zestawu. Widzę tu też rolę aktywnego serum regulującego z Bielendy do cery tłustej i mieszanej, o którym jeszcze ode mnie usłyszycie :) Moja skóra ostatnio naprawdę się poprawiła i nie muszę się już martwić niespodziankami po przebudzeniu - wyłączając oczywiście miesięczne zmiany hormonalne.

* Łagodzi stany zapalne i poprawia wygląd skóry. Jeśli znacie ten moment, w którym żel oczyszczający dociera do świeżej niedoskonałości i zaczyna piec, szczypać i ogólnie drażnić skórę - tutaj nie musicie się o to martwić. Żel chociaż świetnie oczyszcza, nie jest drażniący dla naszej cery.

* Pomaga zwalczać trądzik i przeciwdziała jego ponownemu powstawaniu. Nie mam typowego trądziku, więc ciężko mi coś o tym powiedzieć. Wiem jednak, że mojej skóry nie męczą już żadne skórne zmiany i jestem z jej stanu (poza błyszczaniem) bardzo zadowolona.

* Wygładza i wyrównuje powierzchnię skóry, pozostawiając ją czystą, gładką i świeżą. Ciężko mi powiedzieć, czy to tylko zasługa żelu - używam złuszczającej ściereczki muślinowej, serum o podobnym działaniu i peelingu enzymatycznego dość regularnie, więc swoją skórę złuszczam na wielu polach. Zgodzę się jednak w 100% ze stwierdzeniem, że moja skóra jest czysta, gladka i świeża po każdym użyciu! :) I o to przecież chodzi, prawda?





Producent zaleca stosowanie żelu rano i wieczorem, ale ja do swojej pielęgnacji włączam często delikatniejszą opcję, jaką jest pianka do mycia twarzy z granatem i kiwi Alterra. Wieczorem oczyszcza trochę słabo, ale rano radzi sobie nieźle. Dlatego dopiero jeśli używam wieczorem olejków i czuję potrzebę silniejszego oczyszczania skóry rano, sięgam po żel. 

Opakowanie jest moim zdaniem po prostu dobre - wizualnie przyjemne dla oka i przede wszystkim wygodne. Korek w środku trochę się brudzi ale rozumiem, że otwór przez który wypływa żel musi być nieco większy ze względu na drobinki. Są one w pierwszym momencie wyczuwalne pod palcami, a z czasem rozpuszczają się na skórze. Nic się jednak z opakowania nie wylewa wbrew naszej woli, gdyż żel nie jest ani za rzadki, ani za gęsty - sprawdza się tak samo dobrze na ściereczce muślinowej, jak i na naszych dłoniach. Jego wydajność jest dobra, chociaż w duecie ze ściereczką jak każdy kosmetyk schodzi nieco szybciej. W kwestii zapachu jestem jak najbardziej na tak - na myśl przychodzi mi cytrusowa glinka, więc nie musicie obawiać się nieprzyjemnego, siarkowego aromatu :)

Podsumowując. Kosmetyk naprawdę dobrze się u mnie sprawdził. Chociaż początkowo nie byłam zachwynoca jego 'mocą' oczyszczania, z czasem doceniłam brak podrażnień oraz przesuszenia skóry. Nie wiem jak poradziłby sobie z moją skórą samodzielnie, ale wraz z maską i kremem do twarzy z tej samem serii mogę śmiało wciągnąć go na listę kosmetyków, do których na pewno kiedyś wrócę. 




Skład: Aqua (Water), Acrylates Copolymer, Sulphide - Sulphide Hydrogen Salty Mineral Water, Sodium Laureth Sulfate, Cocamidopropyl Betaine, Propylene Glycol, Peat Extract, Saponaria Officinalis (Soapworth) Extract, Sulphide-Sulphide Hydrogen Salty Mineral Water, Salix Alba (Willow) Bark Extract, Sodium Cocoyl Apple Amino Acids, Simmondsia Chinensis (Jojoba) Butter, Hydrogenated Jojoba Oil, Citrus Grandis (Grapefruit) Peel Oil, Sodium Chloride, Sodium Hydroxide, Panthenol, Limonene, 2-Bromo-2-Nitropropane-1,3-Diol, Methylchloroisothiazolinone, Methylisothiazolinone, Disodium EDTA


Biosiarczkowy żel głęboko oczyszczający dostaniecie oczywiście na stronie Balneokosmetyki tutaj i warto zapisać się do newslettera - mi udało się upolować dzięki temu zestaw w promocji -50%! W cenie regularnej za 200ml żelu musimy zapłacić 29zł. O Balneokosmetyki pytać możecie też w aptekach, ale nie znam niestety konkretnych adresów.


Jak widzicie ja z biosiarczkowego żelu jestem naprawdę zadowolona. 
A Wy miałyście okazję spróbować Balneokosmetyków? 
Macie już wśród nich swoich ulubieńców? 



pozdrawiam
Adrianna



PS. Aktualnie na stronie Balneokosmetyki znajdziecie promocję na kremy do rąk -30% do 15.10.




Lubię posty denkowe - to taki oczyszczający, miesięczny moment podsumowań. Ale strasznie denerwuje mnie składowanie pustych opakowań, które zamieszkują pod łóżkiem. Miejsce niby dobre, nikomu nie przeszkadza, ale mnie wewnętrznie irytuje ;) Są miesiące, kiedy zdenkuję całą furę kosmetyków, ale są też takie, kiedy jest ich dosłownie kilka. I tak znajdująć kompromis wpadłam na pomysł "piątki do kosza". Pięć to dobra liczba - opakowania nie będą wypełzać z mojego denkowego kartonu, a Wy nie zaśniecie czytając post z taką ilością tekstu. Mam nadzieję, że ten pomysł do Was trafi. Ja już pierwszą porcję denek wyprowadziłam spod łóżka do kosza i szykuję miejsce na kolejną. Zapraszam :)




Jak widzcie najszybciej zużywam kosmetyki pod prysznic. Pierwszym z nich jest idealny na lato żel pod prysznic Alverde o zapachu mięty i bergamotki. Nie mam pojęcia jak pachnie bergamotka, ale ten żel to dla mnie zapach cytrynowego balsamu do ciała The Body Shop. Miałam go co prawda dawno, dawno temu, ale wspominam bardzo dobrze. Jeśli lubicie cytrnową mambę, to na pewno znacie ten zapach. Cytryna zapewnia świeży, owocowy zapach, a mięta dodatkowo chłodzi - nie martwcie się jednak, bo nie ma jej tam dużo. Latem świetnie orzeźwia i pobudza nawet takiego śpiocha jak ja. Z minusów żel pieni się średnio i jest mało wydajny, co jestem w stanie zrozumieć ze względu na 'naturalne' zapędy kosmetyku. Biorąc pod uwagę cenę 1,45e za 250ml jest nieźle i chciałabym spróbować innych opcji zapachowych przy kolejnej okazji. 

*****

Żel pod prysznic Balea malina i trawa cytrynowa trochę mnie rozczarował. Miałam okazję używać mydła do rąk o tym zapachu i dlatego skusiłam się na żel, niestety według mnie te zapachy się od siebie różnią. Żel jest mniej 'owocowy' i bardziej kremowy, taki nieokreślony. Zużyłam, ale nie było to dla mnie najprzyjemniejsze spotkanie z zapachami Balea. Technicznie żele Balea są w porządku - kosztują niewiele, dobrze się pienią, nie wysuszają i nie podrażniają mojej skóry. Wybór zapachów jest naprawdę duży i przy każdej okazji zwożę kilka sztuk do domu. Za 0,55e dostajemy 300ml kosmetyku. 




Nie jestem fanką peelingów w tubie. Kojarzą mi się z rzadką konsystencją i niewielkimi drobinkami, które nic nie robią. Ale peeling pod prysznic grejpfrut i rabarbar od Isany pozytywnie mnie zaskoczył. Za 200ml zapłacimy ok. 4zł i radzę się spieszyć, bo jest to edycja limitowana! Peeling Isana to żaden szalony zdzierak. W żelowej konsystencji zatopiona jest jednak ilość mniejszych oraz większych drobinek pozwalająca na porządne wyszorowanie ciała. Minusem jest na pewno wydajność, bo jeśli potrzebujecie mocniejszych wrażeń, kosmetyku zużyjecie za jednym razem sporo. Ogromnym plusem jest zapach - owocowe, orzeźwiające połączenie rabarbaru z grejpfrutem, które skradło lato! W czasie upałów Isana wydawała mi się jedynym ratunkiem przed roztopieniem. 

*****

Kolejnym prysznicowym umilaczem jest żel z perełkami olejku Balea z brzoskwinią i jaśminem. Połączenie kwiatów z owocami trafia do mnie prawie zawsze, więc tutaj nie mogło być inaczej :) Nie było ani za słodko, ani za świeżo. Żel mogłabym śmiało porównać do podobnego produktu Nivea - był nieco rzadszy, ale dawał kremową pianę i uprzyjemniał każdy prysznic. Na pewno nie wysuszał mojej skóry, która po użyciu była gładka i odświeżona, a do tego pachnąca. Te żele są chyba nieco droższe od standardowych, ale na pewno warto się nad nimi zastanowić w czasie zakupów w DM. Szkoda tylko, że wybór zapachów jest tak niewielki. Za 250ml zapłacimy 0,95e.




Jeśli znacie i lubiecie zapach truskawkowej mamby (tak, znowu mamba!) to balsam iced strawberry dream od Treacle Moon Wam sie spodoba. Przyjemność dla nosa naprawdę duża, bo zapach utrzymuje się na skórze jeszcze jakiś czas po nałożeniu. Nie spodziewajcie się jednak tej 'prawdziwej' truskawki, lecz chemicznej, lekko poziomkowej siostry. Z pielęgnacyjnego punktu widzenia balsam dawał raczej wrażenie nawilżenia, które znikało przy kolejnej kąpieli. Zaraz po nałożeniu skóra była gładka i przyjemna w dotyku, pokuszę się nawet o stwierdzenie miękka. Konsystencja bardzo lekka, aksamitna, dobrze się rozprowadzała i nieźle wchłaniała - przy grubszej warstwie bieliła jednak skórę, więc jeśli kosmetyków do ciała używacie obficie, trzeba się z tym liczyć. Miniaturowe opakowanie okazało się bardzo wygodne, pompka działała do ostatnich kropli. Koszt to ok. 1e za 60ml w drogeriach DM. Nie kupię tego kosmetyku ponownie, bo nie spełnia moich oczekiwań, ale miniaturowe opakowanie było przyjemnym skokiem w bok.



Bardzo DM'owe denko się zrobiło, wybaczcie. Znacie powyższe kosmetyki?

pozdrawiam
Adrianna 


Obsługiwane przez usługę Blogger.