Chciałam wam krótko napisać, jak przygotowuję swoje paznokcie do malowania :) 
Specjalistą nie jestem, staram się też nie być dla nich sadystą. 
To wszystko, czego używam:



Zaczynam od opiłowania paznokci szklanym pilniczkiem (1). Miałam już kilka i najbardziej odpowiada mi ten rossmannowej marki for your Beauty (ok. 12zł). Kolejnym krokiem jest odyseja skórkowa - w ciągu tygodnia nie mam zazwyczaj czasu za zabawę z żelem, więc w czasie kąpieli staram się je potraktować szczoteczką do paznokci z mydłem. Taki systematyczny zabieg delikatnie odsuwa skórki i widocznie je zmiękcza - serdecznie polecam - potem wystarczy zaaplikować nawilżający krem. 

Żel do skórek (2) to aktualnie Pierre Rene Good Bye Cuticles (ok. 12zł?), ale równie dobry jest żel z Killys (ok. 10zł). Nakładam, czekam ok 8-10 minut, odsuwam drewnianym patyczkiem (4). Jeśli mam taką potrzebę, nakładam raz jeszcze i po kilku minutach używam szczoteczki do paznokci. Pamiętajcie o dokładnym zmyciu preparatu! 

Jeśli nie nakładam od razu koloru, to wsmarowuję w paznokcie balsam do paznokci 2x5 (ok. 15zł) - ma on za zadanie regenerować i wzmacniać paznokcie. Czy działa? Na pewno nawilża płytkę paznokcia wysuszoną zmywaczem. Wsmarowuję dość grubą warstwę lub zakładam rękawiczki i zostawiam na noc. Zamiennie używam kremu do skórek z Avonu (23zł bez promocji to gruuuba przesada!), ale wolę balsam 2x5. Mam jeszcze olejek Sensique, ale używam sporadycznie.

Jeśli chcę nałożyć kolorowy lakier, to dokładnie myję ręce z wszystkich tłuściochów i nakładam odżywkę (5) - szukam czegoś odżywczego i nadającego się w roli bazy, ale póki co używam Killys, preparat regenerujący płytkę paznokcia (8zł w promocji SuperPharm). Zastanawiam się nad odżywką z Essię, którą pani w SP bardzo polecała... Ale 35zł wydane w ciemno? Może macie jakieś doświadczenie, chętnie poczytam.

I tyle :) Potem już tylko kolor, kolor, KOLOR!

pozdrawiam, A.




Jak ja się zachwycałam, jak z podnieceniem klikałam w "kup" na stronie internetowej, 
jak wyczekiwałam listonosza z paczką. I po co? 
A no po to, żeby jeszcze nacieszyć się kolorami w opakowaniu i rozczarować efektem na paznokciach... 




Ale do rzeczy, bo mowa tu o kolekcji wydanej z okazji premiery kolejnej części agenta 007 - Skyfall. Ja skusiłam się na zestaw lakierów po 3,75ml, które mam jakąś szansę zużyć :) Kolory mi się spodobały, a przede wszystkim jeden, który chyba najbardziej mnie rozczarował. 
W miniaturach znalazły się 4 kolory:



od lewej: 
- GoldenEye
- The Spy Who Loved Me
- The World is Not Enough
- Live and Let Die





Każdy z lakierów ma drobinki flakies. I myślałam, że będzie to wyjątkowa czwórka, z którą nie będę mogła się rozstać. Na zdjęciach widzicie płynne złoto (GoldenEye), które wygląda dobrze zarówno solo, jak i z ciemnym lakierem podkładowym. Bogatą, żywą czerwień (The Spy Who Loved Me) ze złotymi drobinkami, które na paznokciach są mało widoczne... a szkoda. Kolor, który ciężko mi określić, czyli The World is Not enough :) W opakowaniu wielowymiarowy, niespotykany. Na paznokciach błysk przerastający efekt wielowymiarowego koloru. I ostatni, przez który mój zachwyt nad tą kolekcją padł na podłogę, leży i cierpi. Miał być ciemnozielony, głęboki kolor z tysiącem złotych drobinek (Live and Let Die). Uwielbiam ciemne lakiery z drobinkami i ten miał być wisienką na torcie, a tak niestety nie jest... Jednym słowem kicha. 

No to może pokażę wam, jak wyglądają na paznokciach. 






Golden Eye
Płynne złoto, krycie widoczne na zdjęciach to efekt trzech warstw. Na jednym z paznokci nałożyłam go na warstwę czarnego, zwykłego kremowego lakieru Wibo (jedna warstwa). Wygląda całkiem fajnie :) 
Mam kilka złotych lakierów, ale ten jest zupełnie inny. Baza nie jest złota, tylko bezbarwna z milionem złotych drobinek flakies różnej wielkości. Dzięki temu efekt na paznokciach jest bardzo błyszczący, trochę świąteczny :)




The Spy Who Loved Me
Żywa czerwień, głęboka ze złotymi drobinkami. Wszystko byłoby fajnie, gdyby te drobinki były widoczne... A swoją drogą baza koloru jest identyczna jak w lakierze OPI Big Apple Red.
Kryje przy dwóch warstwach. Na serdecznym palcu nałożyłam warstwę Golden Eye i wyszło nieźle :)



The World is Not Enough

Tak... miał być wielowymiarowy kolor, a jest błysk pełną parą. Lakier ma w sobie drobinki w odcieniach zieleni, czerwieni, beżu, srebra. Ale wszystko to ginie na paznokciu, bo błysk jest na pierwszym miejscu.
Do krycia widocznego na zdjęciach potrzeba 3-4 warstw, bo inaczej widać prześwity w kolorze. Kolejne rozczarowanie... Na szczęście to już końcówka.





Live and Let Die
Tak, moje cudo... Miała być ciemna, głęboka zieleń, która ma czasami jakieś morskie tony. Był, ale się zmył zostawiając kolor dość płaski, wyglądający na paznokciach jak czarny lub bardzo ciemny grafit. Ma w sobie złote drobinki, mniejszą ilość niż czerwony lakier, ale też szału nie ma.
Kurcze... Na prawdę szkoda, bo kolor miał potencjał. 


Chyba zrobię sobie przerwę w lakierowych zakupach, 
bo mój instynkt chwilowo jest w nie najlepszej formie...
pozdrawiam, A.

ps. Ratunkiem dla lakieru The World is Not Enough jest nałożenie jednej warstwy na czarny, kremowy lakier. To połączenie podobało mi się bardziej niż lakier solo.





Dzisiejszy post sponsoruje wada wzroku autorki... 

Ale może troszeczkę się wytłumaczę :) Całe "porównanie" podyktowane było tym, co zobaczyłam na wzorniku. Lakiery były prawie identyczne... Widzicie?


od lewej: OPI Lincoln Park After Dark i Catrice 05Doris' Darling

Zobaczyłam je na wzorniku i znowu skarciłam się w myślach za lakierową powtórkę. 
Pomyślałam, że może któraś z was marzy o OPI-ku, więc wersja tego koloru od Catrice będzie dużo przyjemniejsza dla portfela, ale... To nie są bliźniacze odcienie :)


Lakier Catrice pochodzi z aktualnej limitki Hollywood's Fabolous 40ties. 
Pokusiłam się jeszcze o inne kosmetyki z tej serii, ale może o tym później.

Już od jakiegoś czasu szukałam podobnego odcienia. Jesienią i zimą uzupełniam swoje lakierowe nabytki w ciemne kolory, które rozjaśniam często brokatowymi topami. Ale ten kolor podoba mi się jak najbardziej solo :) Do idealnego krycia potrzeba dwóch warstw, można się pokusić o jedną grubszą. Lakier ma świetną konsystencję, nie rozlewa się po skórkach i dobrze rozprowadza na płytce. Pędzelek ma płaski, szeroki i trafił mi się wyjątkowo dobrze przycięty egzemplarz. 


Lakier OPI pochodzi z zestawu pięciu mini lakierów z serii Best of the best. Dostałam go w zeszłym roku na święta i kosztował ok. 60zł. Mikołaj mówił mi jeszcze, że kupił go na allegro :) Jest też druga część tego zestawu, jaśniejsza. Widziałam dziś, również na allegro, że pojawił się odświeżony zestaw The top ten - zamiast lakieru Russian Navy, znajdziecie tam Vampsterdam. 
Osobiście wolę moją wersję, która wygląda tak:


od lewej: Big Apple Red, I'm Not Really a Waitress, You Don't Know Jacques! i Lincoln Park After Dark

Nowy zestaw kusi mnie "jaśniejszą" częścią, w której znalazły się takie kolorki: Alpine Snow, Bubble Bath, Tickle My France-y, Kiss Me on My Tulips i Red Lights Ahead... Where?

Ale wracamy do lakieru OPI w kolorze Lincoln Park After Dark. Na zdjęciach widzicie, że jest on praktycznie czarny! OPI-k jest bardzo ciemnym, głębokim fioletem - prawdziwy vamp. Kryje przy dwóch warstwach. Ma dość rzadką konsystencję, więc radzę uważać przy skórkach. Mini wersje lakierów OPI mają jak dla mnie dużo wygodniejsze pędzelki niż pełnowymiarowe buteleczki. Klasyczne, cienkie i długie, idealnie rozkładają się na płytce. Jeżeli chodzi o trwałość lakieru to nie mogę się za bardzo wypowiedzieć, bo zawsze używam Seche Vite albo innego topu. Generalnie nie jest ona jakoś fenomenalna. Ja z resztą nie kupuję lakierów dla jakości, tylko dla kolorów :) 



Póki co oba lakiery będą zasilać moje półki :) 
Ale szykują się już kolejne pary do bójki na paznokciach... Trochę się tego nazbierało.

Chciałam wam pokazać, na co skusiłam się z limitki Catrice Hollywood's Fabolous 40ties. Na początku nie podobało mi się nic, potem wszystko, a koniec końców zdecydowałam się na:



- lakier, który pokazywałam wam wyżej (14,49zł)
- dwie szminki w kolorze 02 i 03 (16,99zł)
- kredkę rozświetlającą pod łuk brwiowy (12,99zł)


Szminka została ze mną jedna, ta ciemniejsza 02. Pierwszą zainteresowała się moja babcia :) 
A niech ma kobieta, mi szczerze powiedziawszy nie przypadła do gustu.


Poniżej swatche szminek i kredki, która coraz bardziej mi się podoba :) Jest delikatna, ale spełnia swoje zadanie. Nie miałam jeszcze okazji sprawdzić jej trwałości, ale jeśli okaże się godna uwagi to dam wam znać.


I to by było na tyle. Trochę tego wyszło... Kupiłam jeszcze kilka rzeczy, ale pewnie macie dość swatchy limitki Essence więc sobie daruje :D Powiem tylko, że po raz kolejny zawiodłam się ich szminkami i więcej po nie nie sięgnę...

pozdrawiam, A.








Ostatnio przejrzałam moje lakierowe zbiory w poszukiwaniu ewidentnych kolorystycznych bliźniaków, w celu bezwzględnej eliminacji i tworzenia miejsca na nowe nabytki oczywiście :) Swoje lakiery trzymam w szufladzie i obiecałam sobie, że jeśli przestaną się tam mieścić to przestaję kupować. Czekam na moje miniaturki OPI i miejsca brak... Dlatego takie porządki są mile widziane.

Na pierwszy ogień poszła parka, między którą waham się już jakiś dłuższy czas. I wiem, już wiem kto ze mną zostaje.

Baza obu lakierów jest identyczna - waha się między czernią, a bardzo ciemną, zgaszoną zielenią. Lakiery napakowane są ogromną ilością drobinek w kolorze starego złota i właśnie w drobinkach jest największa różnica. Inglot 851 ma drobne, shimmerowe drobinki, za to Essence 01 gold old buffy idzie bardziej w wykończenie glassfleckowe. I właśnie dlatego zostaje ze mną :) Jest bardziej wyrazisty na paznokciach, dużo ładniej się błyszczy niż lakier Inglota, który sprawia wrażenie mętnego? :P



2 warstwy lakieru + Seche vite



Lakier Essence pochodzi z limitowanki Vampires Love, która wyszła w okolicach listopada 2011 roku, więc szans na zdobycie tego lakieru już niestety nie macie. Myślę, że lepiej się sprawa ma, jeśli chodzi o lakier Inglota. Jeśli chodzi o konsystencję, to Essence jest gęsty i po 2 warstwach krycie jest idealne, za to Inglot jest rzadki i lubi czasami zrobić jakiś delikatny prześwit. Dodatkowo łatwo nim zalać skórki... Jeśli chodzi o trwałość, to oba nie powalają. Mimo nałożonej warstwy Seche vite schodziły równo. Pędzelki: u Inglota klasyczny cienki, Essence ma pędzelek cienki, płaski i szerszy niż standardowo. Jest bardzo podobny do nowej serii Colour&Go, chociaż mniej puchaty. Na temat schnięcia wypowiedzieć za bardzo się nie mogę, ale z racji gęstości, lakier Essence wysychał dłużej (nawet pod SV).


A może wolicie Inglota? Hm... w sumie aktualnie nie ma właściciela, więc... :D

pozdrawiam, A.



Podejrzewam, że nie ma już zbyt wielu osób w świecie blogowym, które nie słyszałyby o lakierze Max Factor z serii Max Effect w kolorze 45 Fantasy Fire :) Dlatego chciałabym pokazać wam dziś coś innego, niż standardowy swatch. Po pierwszym użyciu zawiedziona byłam kryciem lakieru, które jest bardzo słabe. Lakier doskonale nadaje się jednak do layeringu, ale mi wpadł do głowy inny pomysł.




Jako podkład do tego cieniowania posłużył mi lakier Joko z serii Find your color o numerze J131 white star. Nie mam do niego cierpliwości i dopiero po 3 warstwach uzyskałam satysfakcjonujący efekt. Raczej nie polecam... Na taką czysto białą bazę nakładałam kolejne warstwy lakieru Max Factor, które dały bardzo przyjemny efekt. Na końcówce wylądował lakier Sensique z serii Fantasy glitter w kolorze confetti. Pokrycie całości przyspieszającym wysychanie topem Seche Vite było obowiązkowe i przy takiej ilości warstw miał niemały problem :)




Zdjęcie robione w świetle dziennym.




Poszukuję dobrego, białego lakieru, więc jeśli macie jakieś typy - proszę o info w komentarzu :)

Pozdrawiam, A.







Na początek dobra wiadomość, dla fanek świątecznej edycji zapachowej w sklepach The Body Shop! Imbir, żurawina i wanilia wróciły na półki :) Ja jak tylko znajdę chwilę ruszam po imbirowe cuda 
- ten zapach najbardziej przypadł mi do gustu w zeszłym roku i mam nadzieję, 
że mimo zmienionych opakowań, pozostał taki sam.
źródło: facebook


Wracając do dzisiejszej recenzji... Kiedy pogoda się zmienia i zaczyna się czas pociągania nosem oraz wiecznego szukania rękawiczek, sięgam po bogatsze kremy do rąk. Kolorowe balsamy do ust zamieniam na bardziej odżywcze. I tak kolejny sezon z rzędu do łask wraca niezwyciężony duet Hemp Hand Prostector i Hemp Lip Conditioner.




Krem z serii Hemp The Body Shop wpadł w moje ręce po raz pierwszy dzięki karcie stałego klienta i otrzymałam go za 1 grosz. Cena regularna to ok. 22zł/30ml, co nie nastraja do kupna, ale warto wydać kilka złotych więcej. Od razu mówię, że nie mam wyraźnych, nawracających problemów ze skórą dłoni. Jesienią i zimą moja skóra jest przesuszona, podrażniona i krem świetnie sobie z tym radzi.


Dużo kontrowersji budzi mocno wyczuwalny zapach, za który odpowiedzialny jest nawilżający składnik - olejek z nasion marihuany. Mi on nie przeszkadza, powiedzieć mogę nawet, że go polubiłam. 
Ale przed zakupem radzę zapoznać się z nim w sklepie. Ciężko mi go do czegokolwiek porównać, 
pachnie trochę ziołowo, jak niektóre maści...


Konsystencją przypomina bardziej pastę, niż krem. Jest gęsty, ale pod wpływem ciepła dłoni dobrze się rozprowadza. Pozostawia na skórze wyczuwalny, aksamitny film. Nasz dłonie są wygładzone i nawilżone, nawet po późniejszym umyciu rąk. Dzięki takiej konsystencji jest bardzo wydajny.



taka ilość wystarcza na pokrycie dłoni cienką warstwą kremu :)



Działanie, czyli rzecz najważniejsza :) Krem w pełni spełnia moje oczekiwania - nawilża moje dłonie, ma działanie regenerujące. Zostawia na skórze ochronny film (ale nie mylcie go z tłustą, nieprzyjemną powłoczką, którą często spotyka się przy bogatszych kremach).  Ja jestem z niego zadowolona i używam go zarówno w dzień, jak i grubszą warstwę nakładam na noc.

Wielkim minusem jest jak dla mnie opakowanie. Metalowa tubka wygląda bardzo ciekawie, ale jest niepraktyczna... Jak widzicie na zdjęciach, mój krem jest już na wykończeniu (na potrzeby zdjęć został rozwinięty). Plastikowy korek pękł, przez co krem nie nadaje się do noszenia w torebce i wysycha. Dobrze, że jego dni są już policzone :)




Gdyby nie opakowanie i cena, byłby dla mnie kremem idealnym, ale mogę go serdecznie polecić :) 
Nie spodziewajcie się jednak od niego cudów - to nadal krem drogeryjny. 
Może nie poradzić sobie z bardzo przesuszoną, zniszczoną skórą dłoni. 
Jeśli macie poważny problem, polecam wizytę u dermatologa.




Druga część recenzji będzie krótsza :) Sztyft do ust z tej samej serii przeznaczony jest do skóry bardzo suchej. Za 25zł otrzymujemy 4,2g kosmetyku w dość standardowym, plastikowym opakowaniu. Na szczęście tutaj producent nie kombinował i mamy zwykły, wykręcany sztyft. Pomadka ma kremowy kolor, ale na ustach nie zostawia żadnego koloru, czy wyraźnego błysku. Sztyft jest dość twardy, ale dobrze rozprowadza się na ustach i co bardzo ważne - nie rozpuszcza w kieszeni :) Jest mocno wyczuwalna, zarówno jeśli chodzi o zapach jak i warstewkę na ustach, co może przeszkadzać latem. Ja zdecydowanie polecam ją w okresie jesienno-zimowym. Dobrze nawilża, a przede wszystkim świetnie chroni przed mrozem czy wiatrem





Jak widzicie, mnie sklep The Body Shop jak najbardziej kupił tą serią :) 
Chciałabym spróbować pozostałych kosmetyków, ale póki co mam spore zapasy do zużycia. 
Jeśli wpadnie mi w ręce coś godnego uwagi - postaram się o tym napisać ;) 

A póki co, pozdrawiam! A.





Okres jesienno- zimowy kojarzy mi się z mocniejszym makijażem. Karnawał i Andrzejki jeszcze przed nami, ale rozpoczął się nowy rok akademicki i dla większości oznacza to więcej imprez, wyjść.Do tego dosyć mrocznego makijażu oka użyłam:

- małej paletki z Inglota. Niestety nie udało mi się wyjąć cieni i sprawdzić ich numerków.


  - palety Sleek Au Naturel.


- fioletowego cienia Inglot oraz niebieskiego Rimmel



- do rzęs użyłam Essence Get BIG Lashes
- do brwi kredkę Basic 01
- na linię wodną czarną kredkę Oriflame Beauty


Zaczęłam od pokrycia ruchomej powieki czarnym cieniem. Następnie nakładałam fiolet i granat z małej paletki Inglota. Czarny cień wzmocnił kolory. Cienie z paletki Sleeka posłużyły mi głównie do rozcierania.  Myślę, że taki makijaż ładnie podbije zieloną tęczówkę, ale sprawdzi się również u brązowookich ;).







Myślę, że takie oko jest łatwe do odtworzenia. Można zastosować różne kombinacje kolorów.

Pozdrawiam M


Obsługiwane przez usługę Blogger.