Czyli o moich wyczekiwanych lakierach z VictoriasBeauty! Sklep ma zawsze świeże kolekcje lakierów OPI, Essie czy China Glaze i to już moje trzecie zamówienie (bezproblemowe!) z tej strony. Jest jednak jeden haczyk - kosmetyki często idą do nas z Ameryki i niestety na paczkę czeka się nawet do 2 tygodni. 


Kiedy zobaczyłam kolekcję Essie na jesień 2013 wiedziałam, że miniaturki muszą być moje :) For the twill of it to 6 bardzo jesiennych kolorów, idealnych moim zdaniem do cięższych ubrań i wełnianych, ciepłych swetrów. W kostce miniatur znalazły się 4 z nich:


Cudowne, prawda? Ale żeby nie zostały wyprawione samotnie w tak długą drogę, znalazłam im bardzo miłe towarzystwo :) Były to również miniatury lakierów, tym razem OPI z kolekcji San Francisco


Znajdziecie tu 15 lakierów, w tym 3 piaskowe. Nie są to na pewno jakieś odkrywcze i niepowtarzalne kolory, ale taka jesienna klasyka gatunku z kilkoma skokami w bok :) W wersji miniaturowej znalazły się:


Czerwień mnie oczarowała - jest klasyczna, piękna, choć nie jest tak oczojebny jak na zdjęciu. O tym przekonacie się już niebawem, bo lakiery będę pokazywać pewnie cały wrzesień. A teraz szybka zajawka kolorów na próbniku:


Od razu widać, że ktoś tu ściąga pomysły :) Jesteście szczególnie ciekawe któregoś z kolorów? Nie mogę się zdecydować od którego zacząć, więc podpowiedź mile widziana. Najpierw jednak pokażę Wam ostatni marmurek, który dzielnie czeka na swoją kolej. Potem zajmę się tymi przyjemniaczkami.

Macie swoje jesienne, lakierowe "must have"?
pozdrawiam, A



Może odrobinę na wyrost ten dzisiejszy post, bo z pewnością dla wielu z Was sezon opalania i błogiego lenistwa się jeszcze nie skończył :) Niemniej dziś chciałam napisać kilka słów o depilacji okolic bikini. Jeśli chodzi o mnie, to odpada maszynka, depilator czy wosk, więc w linii prostej sięgam po kremy. Zdążyłam już używać wielu dostępnych w drogeriach kosmetyków tego typu (Eveline - mocne podrażnienie, słaby efekt; Veet - mocne podrażnienie, super efekt; Tanita itp. - bez komentarza) i zdecydowanie najlepiej sprawdza się u mnie Bielenda i towarzyszy mi już od dłuższego czasu. Poniżej przedstawię ją dziś w 3 odsłonach:









składy dla ciekawskich:

Jak widzicie ja już znalazłam swojego ulubieńca :) Wiadomo, że krem może działać na każdą z nas inaczej - duże znaczenie ma tu grubość i gęstość włosów. Warto też na pierwszy raz uważnie obserwować swój organizm, aby uniknąć podrażnień. Ogólnie kremy Bielendy do depilacji bikini mogę Wam polecić. Na inne partie używam ich bardzo sporadycznie, więc nie będę się wypowiadać.

Czego używacie do depilacji okolic bikini? Pozbywacie się zbędnych włosków w domu, a może oddajecie się w ręce specjalisty? Chętnie poczytam o Waszych doświadczeniach w komentarzach :)

pozdrawiam, A



Przyszedł czas na lakier, w którym od początku pokładałam największe nadzieje :) Biel na paznokciach lubię, ale nie taką oczywistą "korektorową", tylko z efektem specjalnym, tak jak w przypadku lakieru piaskowego Ados klik! 


Marmurkowe lakiery Lemax mogłyście już zobaczyć na blogu w żółtej i różowej odsłonie, więc czas na uspokojenie. Biel z czarnymi drobinkami dopiero po 3 warstwie dała oczekiwane przeze mnie krycie, choć nadal widoczne są białe końcówki. Jeśli lubicie frencza, to polecam wam ten lakier. Jedna warstwa daje delikatną, białą mgiełkę koloru i co najważniejsze - nie smuży jakoś specjalnie :)


Wysychanie przy takiej ilośc warstw było bardzo długie... Po prawie 5h od pomalowania lakier nadal był "skłonny" do uszkodzeń i delikatnie odcisnęła mi się pościel. Dlatego też połysk nie jest tak wysoki jak w przypadku truskawki. Niemniej, efekt baaaardzo mi się podoba!


Czy skutecznie skusiłam Was marmurkami? Do pokazania został jeszcze lakier w kolorze brzoskwini lub może bardziej w odcieniu toffi. Pewnie w przyszłym tygodniu pojawi się na blogu :)

pozdrawiam, A



Na wielu blogach pojawiają się posty z rzeczami, które mocno drażnią nasz ośrodek zakupowy dopóty, dopóki ich nie kupimy :) Ja swoich list "must have" nie tworzę, jestem niekonsekwentna i odkładanie pieniędzy na COŚ nigdy nie było mi bliskie. Zazwyczaj o większych zakupach decyduje okazja lub niespodziewany zastrzyk gotówki. Ale może czas zmienić podejście i przejść na oszczędną stronę mocy? Coraz częściej i intensywniej o tym myślę...

Ale póki co pokażę Wam rzecz, która od dłuższego czasu chodziła mi po głowie. A jest nią większości dobrze znana butelka bobble 550 ml:


Ja swoją kupiłam w Bydgoszczy, w sklepie Duka. Znajdziecie go w galerii Focus na parterze - jak dobrze pamiętam obok Almy. Butelka kosztowała 49,90zł, w sklepie są też dostępne filtry za 30zł. Kolor przypadkowy, nie zwróciłam na niego szczególnej uwagi. Jest wykonana z delikatnie miękkiego, przezroczystego plastiku i niczym się nie wyróżnia. Ustnik jest taki, jak w bidonach czy butelkowanych wodach mineralnych - wystarczy pociągnąć plastik do góry i można pić :)

Jeśli nie znacie idei butelek z filtrem węglowym bobble, zapraszam tutaj! Krótko mówiąc kupujemy butelkę z filtrem, dzięki której możemy pić zwykłą wodę z kranu, oszczędzając w ten sposób pieniądze na wody butelkowe oraz dbamy o środowisko (mniej odpadów). Butelka (a w sumie filtr) ma starczyć na 2 miesiące używania lub 150 przefiltrowanych litrów. Filtr oczyszcza wodę, ale nie pozbawia jej cennych składników mineralnych. Ma też wpływać na smak i zapach wody, która szczególnie w dużych miastach nie przypomina "cisowianki perlasz". Jestem bardzo ciekawa jak się sprawdzi i dam Wam niedługo znać :)

Macie już swoje bobble? A może macie w planach jej zakup?

pozdrawiam, A




Przepraszam za chwilową przerwę w nadawaniu, ale z czasem przez ostatnie dni było ciężko :) 
Wracam po krótkiej nieobecności z nową (mam nadzieję) serią "trzy-po-trzy" czyli trzech krótkich recenzji produktów, które oceniam na tróję. Nie ma sensu się o nich rozwodzić, więc takich kilka najważniejszych cech wystarczy. 

Oczyszczający żel do mycia twarzy Soraya


Kupiłam ten żel z myślą o mieszaniu z Korundem i tu sprawdził się bardzo dobrze. Był wystarczająco gęsty i nie spływał z dłoni, można nim było porządnie wymasować twarz. Później zaczęłam go używać na co dzień i to był błąd. Po mniej więcej miesiącu czułam, że moja skóra przesuszona jest na wiór - wcale nie powierzchniowo, tylko dużo głębiej... Była szara, napięta, wyskakiwało mi coraz więcej podskórnych, bolących krost. Matowienie było krótkotrwałe, skóra po chwili zaczynała się bronić przed taką suszą. Mimo braku oczywistych suchych skórek, moja cera wyglądała coraz gorzej. Teraz ratuje ją mydłem Aleppo. Na pewno nie sięgnę po ten żel więcej na co dzień, ale z Korundem od czasu do czasu jak najbardziej.

***

Gliss Kur Ultimate Repair odzywka i szampon


Ten duet również sprawdził się tylko częściowo. Szampon używany co mycie zrobił totalne spustoszenie na skórze głowy (łupież i inne, mniej przyjemne historie). Dzięki odżywce włosy były oklapnięte i obciążone na tyle, że były praktycznie proste... zazwyczaj się skręcają. Razem i regularnie ten duet się u mnie nie sprawdza ALE! Od czasu do czasu jak najbardziej. Odżywka świetnie nabłyszcza i wygładza włosy, do tego ładnie po niej pachną - to pewnie zasługa składu, który wielu włosomaniaczkom się nie spodoba :) Szampon też nie jest zły, dobrze oczyszcza włosy i nawet w pojedynkę ułatwia rozczesywanie. 

***

Maybelline Rocket Volume Express


Tutaj chyba więcej powiedzą zdjęcia niż tekst. Szczoteczka jak dla mnie bardzo niewygodna, krótkie włoski i dość spory rozmiar utrudniają mi malowanie. Plusem tuszu jest to, że nie rozmazuje się i nie osypuje w ciągu dnia. Efekt na rzęsach? U mnie to bardzo delikatne podkreślenie, kolejne warstwy powodują mocne sklejenie rzęs. Muszę dodać, że moje rzęsy są delikatne i nie ma ich zbyt wiele. Ja za rakietę podziękuję i zostanę przy 2000 kalorii z Max Factora, który pokazywałam Wam tutaj.

Jak widzicie nie są to oczywiste buble, ale na pewno do nich nie wrócę. 
Znacie te produkty? Może u Was sprawdziły się lepiej?

pozdrawiam, A



Dziś kolejny marmurkowy lakier Lemax - tym razem w kolorze różowym. Jak już Wam wcześniej pisałam w zestawie były dwie buteleczki różu, ale różnica koloru była tak niewielka, że jednej nawet nie ruszałam.


O truskawkowym Lemaxie mogę powiedzieć tyle, że dużo lepiej kryje niż żółciak. Już po pierwszej warstwie widać różnicę, przy drugiej białe części paznokcia są niewidoczne. Dobrze się nakłada, ładnie błyszczy i niestety dość szybko ściera się na końcówkach - bez topu wytrzymał w stanie nienaruszonym kilka godzin. Nie jest to jednak mega widoczne, ale mi zaczyna przeszkadzać.


Kolor to jak wiadomo kwestia gustu, chociaż jak na pastelowy róż jest całkiem nieźle :) Na dłoniach wygląda bardzo delikatnie, ale ja już czuję jesień w powietrzu i marzy mi się jakiś ciemny, wampowy pazur.

***

Jak pewnie część z Was pamięta, udało mi się spełnić jedno z kosmetycznych chciejstw na blogu Kasi, czyli Sweet&Punchy. Udało mi się wygrać masę dobroci, w której znalazła się m.in. paletka Urban Decay Naked 2. Będzie to typowe chwalipięcto, którego mam nadzieję, nie macie mi za złe :) Cieszę się jak wariat i wczorajsze pierwsze mizianie paluchów wypadło mega pozytywnie. Kilka rzeczy pokażę Wam z bliska, a reszta będzie się systematycznie pojawiać na blogu:


Wielka paka kosmetycznych dobroci! Bardzo cieszę się z masełka do ust Nivea, bo na zimę będzie jak znalazł i na tę wersję czaiłam się już od dłuższego czasu :) Naklejany lakier Sephora ma bardzo energetyczny kolor, czego na zdjęciu nie widać, ale... zaskoczył mnie również zestaw naklejek na stopy! Chętnie wypróbuję. Kremy Olay muszę poczekać na większe chłody - teraz byłyby dla mnie za ciężkie..

Paletka, której byłam bardzo ciekawa na żywo (mimo tysięcy zdjęć przejrzanych na blogach), wygląda przepięknie!


Kolory są idealnie dobrane, a po wypróbowaniu kilku z nich na oku jestem oczarowana :)
Niżej lakiery China Glaze w kolorze splish splash i swanky silk:


W paczce znalazłam również woreczek-niespodziankę :) Kasiu, serdecznie dziękuję! Trafiłaś idealnie - krem pod oczy Clinique już w użyciu, a baza będzie idealna na zbliżającą się imprezę weselną koleżanki.


Jak widzicie paczka jest C-U-D-O-W-N-A!!! 
Jeszcze raz chciałam podziękować Kasi za taką dawkę radości - ledwo wczoraj zasnęłam :D

Jak widzicie ostatnio szczęście mnie rozpieszcza :) A jak jest z nim u Was?
pozdrawiam, A




Jak widzicie pierwszy na pazurkach wylądował żółty lakier Lemax z wczorajszej notki. Czemu ten? Bo chyba to najmniej lubiany przeze mnie kolor. Po dwóch warstwach widać delikatnie białe końcówki. Pierwsza warstwa nie kryje, ale druga (grubsza) dobrze wyrównuje kolor. Efekt? Błyszczący, delikatny pastel z czarnymi drobinkami. Może nie jest to moje marzenie, ale wygląda całkiem fajnie :) Schnie całkiem sprawnie, chociaż mogłoby być lepiej. Na zdjęciach efekt bez topu, na odżywce podkładowej. 


Ja zostawiam Was z żółtkiem, a sama uciekam do kina na Elizjum :) Trzeba korzystać póki bilety w kinie tańsze!

Marmurek spełnia Wasze oczekiwania? Ja jestem bardzo ciekawa pozostałych kolorów, ale pierwsze wrażenia zdecydowanie na plus!



Pewnie macie już dość wszelkich piasków, tynków czy betonów. Ja też pomału kończę sagę piaskiem pisaną (został mi jeszcze dokładnie jeden, góra dwa posty) i wracam na kremową ziemię. Czekam na miniaturowy set lakierów Essie z jesiennej kolekcji For the twill of it, do którego dorzuciłam miniatury OPI z kolekcji San Francisco. Ale póki paczka w drodze, a listonosz do drzwi nie puka... pokażę Wam drugi i ostatni póki co piasek Ados z serii Texture Effect o numerze 01.


Lakier Ados 01 to najzwyklejszy, biały tynk - bez żadnego połysku czy drobinek. W buteleczce widać perłową poświatę, która na szczęście nie jest widoczna na paznokciu. Lakier nakłada się dobrze i dwie warstwy dają pełne krycie. Szybko wysycha i zostawia mocno wyczuwalną teksturę na płytce, na początku zawsze mi to przeszkadza. Jedyne do czego mogę się przyczepić to pędzelek, który trafił mi się lekko roztrzepany - kilka włosków zostało brutalnie wyrwanych z wesołej gromadki. Za buteleczkę zapłacimy w granicach 7-8zł. Problem stanowić może dostępność, ale polecam Wam go szukać w sieci drogerii Sekret Urody lub w mniejszych, poza sieciowych drogeriach w Waszym mieście.

Na próbniku szary lakier Ados nr 02, który zobaczyć możecie tutaj i biel nr 01.


Jak widzicie sierpień jest dla mnie miesiącem pokus, więc do koszyka wpadły również lakiery marmurkowe Lemax. Za zestaw 5 sztuk na allegro wraz z przesyłką zapłaciłam ok. 23zł. Na zdjęciu są 4 lakiery, brakuje praktycznie identycznego różu, który znajdzie na pewno nowy dom. Kolor jest tak podobny, że nie byłam w stanie rozróżnić go w opakowaniu. Na minus można tu policzyć brak jakiegokolwiek oznaczenia kolorów, więc będę je chyba nazywać najprościej jak się da: biały, żółty, brzoskwiniowy, różowy.


Po dwóch warstwach nie dają pełnego krycia, ale ten efekt póki co mi się podoba. 
Ciekawa jestem, jak sprawdzą się na płytce.


Czy któryś z marmurkowych lakierów szczególnie Wam się spodobał? 
Czekam na propozycję i zaczynam malowanie :)

pozdrawiam, A



Czy jest tu ktoś, kto nie używa peelingów do ciała? Ja swój pierwszy tego typu kosmetyk kupiłam lata temu i dobrze pamiętam, że był to Lirene z jakimiś sztucznymi, plastikowymi drobinkami :) Teraz wybieram częściej te cukrowe z olejkami, lub solne. Mój peelingowy ulubieniec niestety zniknął z drogeryjnych półek, nad czym mocno ubolewam - były to sypkie algi do mycia ciała od Bielendy. Teraz szukam i szukam ideału, a dziś przedstawiam Wam peeling cukrowy z kawą, guaraną i olejkiem ze słodkich migdałów od Archipelagu Piękna (klik).


Tak pokrótce o peelingu mówi producent:
Cukrowy peeling z kawą, guarana i olejem ze słodkich migdałów, to połączenie cudownej kompozycji zapachowej oraz właściwości pielęgnujących skórę. Peeling po użyciu pozostawia skórę ujędrnioną, gładka i nawilżoną, nie ma potrzeby dodatkowego stosowania balsamu.
Więcej o jego dobroczynnych składnikach przeczytać możecie TU!


Opakowanie peelingu to zwykły, zakręcany słoiczek z przezroczystego plastiku. Etykieta szybko się odkleja i jest z mało odpornego na wodę papieru, no ale w końcu natura :) Konsystencja jest sypka, bo kosmetyk ma niewiele składników - widać brązowy cukier i kawę, delikatnie zwilżone olejkiem. Niestety jest za suchy i nie przykleja się do skóry. Może z rękawicą do masażu lepiej by współpracował, ale ja takiej nie posiadam. Trzeba się bawić z dodawaniem żelu pod prysznic lub lepiej - mydła do rąk w płynie. Ale tutaj pojawia się problem z proporcją itd. Nie dla mnie takie zabawy...



Wydajność oceniam średnio. Peeling jak widzicie jest sypki - olejek nie skleja go jak powinien i połowa ląduje na dnie wanny. Dopiero z pomocą żelu/mydła można z niego wyciągnąć coś dobrego. Zapach w opakowaniu przypomina słodką, świeżo parzoną kawę. Chociaż jej miłośnikiem nie jestem to muszę przyznać, że bardzo mi się ten zapach podobał :) Niestety podobał, bo po chwili był już mocno mdły.


Jak sobie z nim radzę? Peeling mieszam w dłoni z mydłem w płynie, bo było gęstsze niż żel Balea (i mniej intensywne w zapachu niż hawajski ananas, co w połączeniu z kawą mogło dać efekt zabójczy dla nosa).  Tutaj pojawił się problem ile mydła potrzeba, aby uzyskać dobre ścieranie i aby peeling wystarczająco się kleił do skóry (to już właściwie kwestia indywidualna jaki poziom ścierania lubicie). Jeśli chodzi o samo działanie, to jest bardzo dobrze. Kiedy właściwie wymierzymy dawkę mydła, peeling pięknie ściera naskórek dzięki większym drobinkom cukru i mniejszym kawy. Zostawia skórę gładką i pachnącą słodką kawą jeszcze długo po wyjściu z wanny. Pewnie to wina mydła, ale moja skóra nie odczuła zbawiennego działania olejku migdałowego. Ujędrnienie daje nam każdy peeling stosowany regularnie, więc nie jestem w stanie określić działania akurat tego. Jednym słowem - ścieranie na plus, konsystencja i aplikacja na minus. Peeling dostęony jest na stronie producenta - 300ml kosztuje 29zł. Mam małe opakowanie testerowe - 150ml kupiłam za 12zł razem z przesyłką (teraz już nie ma tej promocji).

Ocenę końcową zostawiam Wam, chociaż ja już do niego nie wrócę - jestem typem wygodnickiego lenia i wolę gotowe peelingi, które nie wymagają dodatkowych kosmetyków. Biorąc pod uwagę cenę, pojemność i skład, bez problemu można go odtworzyć samodzielnie i niższym kosztem.

Używacie peelingu kawowego własnej roboty? A może znacie ten z Archipelagu piękna? Jeśli znacie naprawdę mocne zdzieraki do ciała, to piszcie śmiało.
pozdrawiam, A




Żeby wygrać trzeba grać i tak dalej... ale czasami trzeba się przekonać na własnej skórze :) Nie biorę udziału w artystycznych konkursach, bo co ja tam umiem i w ogóle to nie dla mnie. Ale ktoś podbudował mnie mocno i była to Hexxana - udało mi się na jej blogu wygrać wspaniałą nagrodę w konkursie 1001 postów na 1001 pasji - post z wynikami i moją pracą możecie zobaczyć tutaj! Miałam możliwość wybrania dowolnego kosmetyku z oferty sklepu Phenome i przetestowania go na własnej skórze. Po dłuższym zastanowieniu wybrałam Krem nawilżająco-regulujący zapobiegający niedoskonałościom skóry. W paczce znalazłam również niespodziankę, za którą serdecznie dziękuję :)


Krem nawilżająco-regulujący zapobiegający niedoskonałościom skóry i niespodzianka:
- pakiet Wybierz swój krem oraz Migdałowa emulsja do mycia ciała 


W "pakiecie" znalazły się kremy idealnie dobrane do potrzeb mojej skóry:

Produkty będę testować w ramach projektu HexxBOX - jeśli o nim nie słyszeliście serdecznie zachęcam do udziału :) Więcej informacji znajdziecie na blogu Hexxany i pod tym linkiem

Ja już niedługo zaczynam używanie nowego kremu. Muszę to odłożyć na kilka dni bo podejrzewam, że puder Ben Nye zrobił mi na twarzy małe spustoszenie. Chcę sprawdzić czy to przypadek, czy faktycznie tak źle wpływa na moją cerę. Także na recenzję będziecie musiały poczekać. Z tego miejsca raz jeszcze dziękuję Haxxanie za nagrodę - nawet nie wiesz, ja bardzo się z niej cieszę :)

Znacie kosmetyki Phenome? Macie wśród nich swoich ulubieńców?
pozdrawiam, A




Kochani! Jak już pewnie zauważyliście lub nie, od dłuższego czasu na blogu nie pojawia się już M, czyli druga połowa Rogaczek. Niestety, sprawy prywatne nie pozwalają jej brać czynnego udziału w blogosferze, dlatego nas opuszcza. Na straży porządku zostaję sama i mam nadzieję, że będziecie tu równie chętnie zaglądać. Z tego miejsca przepraszam wszystkich zdezorientowanych i zapraszam na kolejne posty :)

pozdrawiam, A





Dziś chciałam Wam powiedzieć trochę o balsamie do ciała z masłem shea, czyli kolejnym kosmetyku Organique, do którego z przyjemnością będę wracać. Więcej o nim przeczytacie TU!,

Co obiecuje producent?
- naturalne składniki: masło Shea (Karite) z certyfikat ECOCERT, które stanowi aż 50% balsamu, wosk pszczeli, odżywcze olejki - sojowy, awokado, z pestek winogron
- aromaterapeutyczne olejki, pozwalające się nam odprężyć i odstresować
- efekty: długotrwale nawilżona skóra, odnowa warstwy lipidowej nawet bardzo suchej skóry
- balsam polecany dla skóry suchej, dojrzałej, wymagającej regeneracji

Brzmi zachęcająco? Jak zwykle mam małą wersję na wypróbowanie, o ulubionym greckim zapachu :) Nie potrafiłam go zidentyfikować, ale Pani w sklepie Organique uświadomiła mnie, że to zapach winogronowy.


Opakowanie wersji pełnowymiarowej to metalowy słoiczek, mój plastikowy - niczym się nie wyróżnia. Nie mam pojęcia ile zawiera produktu, ale myślę że ok 50ml. Opakowanie ma podstawowe informacje o składzie i świeżości produktu oraz wielgaśną naklejkę na wieczku z miejscem zakupu...


Jeżeli miałyście do czynienia z masłem shea, to konsystencja balsamu nie jest zaskoczeniem. Twarde, zbite, niejednorodne masło, przypominające co niektórym smalec (brawo mamo!) lub wazelinę. Pod wpływem ciepła naszych dłoni bezproblemowo aplikuje się na skórze i zostawia dość tłusty, świecący film. Jest to kosmetyk "większego kalibru" więc jeśli nie lubicie czuć czegokolwiek na skórze, nie polecam. Oczywiście po czasie wszystko się wchłania, ale to zależy od poziomu nawilżenia Waszej skóry. Ja nie smaruję się nim cała, więc ciężko mi określić wydajność, ale oceniam ją na 5.


Oczywiście zapach to kwestia gustu i możemy wybierać spośród kilku wariantów (m.in. trawa cytrynowa, białe piżmo, żurawina, magnolia), ale wersja grecka odpowiada mi bardzo - orzeźwiający, dość słodki zapach winogron. Jeśli macie okazję, to powąchajcie :) Utrzymuje się długo na skórze czy pościeli, więc lepiej nie trafić kulą w płot. Najważniejsze jest jednak działanie i tutaj same plusy. Kupiłam ten balsam z myślą o przesuszonych łokciach, które mocno mi dokuczały po zimie. Dochodziło do tego, że napięta skóra nie pozwalała się na nich oprzeć i drażnił mnie materiał ubrań. Masło pomogło praktycznie od razu - zaraz po aplikacji odczułam przyjemną ulgę, skóra była miękka i dużo gładsza. W kolejnych dniach używania zapomniałam o problemie. Po kilku użyciach mogłam wrócić do zwykłych kosmetyków do ciała, a efekt nawilżonej i gładkiej skóry utrzymywał się jeszcze długo. Balsamu użyłam również na nogi, chociaż nie potrzebują one tak solidnego nawilżenia. Świetnie sprawdził się na mega wysuszonej skórze mojej babci - była wprost zachwycona działaniem. Wcześniej żaden balsam tak nie nawilżył i nie natłuścił jej już 70-letniej skóry :) Jeśli lubicie masaż - polecam! Świetnie sprawdza się również w tej kwestii. 


Kosmetyki Organique dostępne są sklepach firmowych tej marki (TUTAJ lista sklepów). Ja jak widzicie na wieczku kupuję w galerii Alfa w Grudziądzu (parter) lub w bydgoskiej galerii Focus Mall (również parter, dawny TBS). Cena balsamu to ok. 25zł za 100g. Wydaje się to całkiem spora kwota, ale przy używaniu na suche miejsca i długotrwałym efekcie nawilżenia jestem w stanie taki koszt ponieść. Moje ok. 50ml opakowanie kosztowało 12zł i taki zakup jak najbardziej Wam polecam!

Na blogu pojawiła się już recenzja peelingu żurawinowego, do której odsyłam wszystkich zainteresowanych. W najbliższym (lub trochę dalszym) czasie możecie się spodziewać recenzji tych kosmetyków Organique:
- mydła Aleppo
- czarnego mydła Savon Noir
- kuli do kąpieli białe piżmo
- glinki zielonej, białej, ghassoul

pozdrawiam, A

PS. Wczoraj trochę się tu pozmieniało, poleciały już pierwsze "rogate" komplementy - serdecznie dziękuję! Mam nadzieję, że nowy wygląd przypadnie Wam do gustu i będziecie się to dobrze czuć :)



Nie tak szybko! Najpierw chciałam Wam podziękować za tak liczny udział w rozdaniu. 
Jest to nasz 200 post a liczba obserwatorów wzrosła do 255!
Dziękuję przede wszystkim osobom, które wyraziły swoje zdanie o rogatym blogu - w miarę możliwości będę wprowadzać pewne zmiany, o których pisałyście. Tło jest już jaśniejsze, a nowy nagłówek się tworzy :)
Kolejne rozdanie będzie już rocznicowe i mam nadzieję, że weźmiecie w nim udział równie licznie. 
Pogadałam sobie, więc teraz zapraszam na wyniki:

Główną nagrodę zgarnia:


Plotkara - moje gratulacje! Zaraz piszę do Ciebie maila. 

Mam też małą nagrodę-niespodziankę dla drugiej osoby i jest nią:


Neksii - gratuluję i również piszę do Ciebie maila :)

Na odpowiedź od Was czekam 3 dni. Mam jednak nadzieję, że nie będzie potrzeby ponawiania losowania. 

pozdrawiam i zapraszam do zaglądania na rogatego bloga!
A.

***

Ps. A to moje futro zdziwione odgłosem maszyny losującej :D





Kolory nude nie często goszczą na moich paznokciach, bo wolę coś zdecydowanie mocniejszego :) Ten lakier dostałam od mamy, więc z przyjemnością spróbowałam. Dziś chciałam Wam przestawić lakier Catrice z serii UltiMateNudes w kolorze 01 karl says tres chic.


Kolor: kojarzy mi się z owocowym jogurtem - delikatny, kremowy róż. 
Krycie: już jedna warstwa daje pełne krycie i delikatny efekt. Ja jednak mam nierówną płytkę i chciałam to wyrównać drugą warstwą. Jest trochę lepiej, ale przydałaby się baza :)
Konsystencja i aplikacja: konsystencja jest w sam raz - nie zalewa skórek, nie nabiera się za dużo na pędzelek. Ładnie rozprowadza się na płytce i szeroki, dobrze wyprofilowany pędzelek tylko to ułatwia. Dwa pociągnięcia i po wszystkim.


Schnięcie: lakier schnie bardzo szybko, byłam nawet zdziwiona, że zupełnie niepotrzebny był jakikolwiek top przyspieszający wysychanie. 
Trwałość: duuuży minus! Końcówki były zdarte jeszcze tego samego dnia... Nie używałam bazy ani topu, więc nic nie wpłynęło na taką niską trwałość.
Cena: ok. 11zł w drogeriach Natura. 


Kolor na plus, aplikacja na plus, ale trwałość wszystko zepsuła... Szkoda, bo już myślałam, że znowu zachwycę się lakierami Catrice. Po podwyżce cen i coraz słabszych edycjach limitowanych prawie już nie zaglądam do tej szafy.

Lubicie takie delikatne paznokcie? 
pozdrawiam, A

PS. Małe info dla dziewczyn z Grudziądza :) Dziś ku mojemu wielkiemu zdziwieniu znalazłam kilka rosyjskich kosmetyków w sklepie zielarskim na ul. Toruńskiej (jest to drogeria Sekret Urody, tylko słabo oznaczona). Są maski Babuszki Agafii, szampony Planeta Organica, kilka szamponów i odżywek nieznanym mi marek. Sama capnęłam wzmacniającą maskę łopianową - kosztowała 14,98zł :) Jeśli macie okazję, to serdecznie polecam Wam to miejsce - znajdziecie tam sporo kosmetyków, który próżno szukać w Rossmannie.





Moje "szalone" rzęsy mogłyście już podziwiać przy kilku okazjach, m.in. TU i TU. Jestem z natury typowo polską ciemną blondynką, względnie szatynką i moje brwi jak i rzęsy są praktycznie niewidoczne. Dlatego szukam tuszu, który nadałby im przede wszystkim kolor, rozczesał je dobrze i pogrubił. Swojego ulubieńca znalazłam w szafie MaxFactor i jest to tusz 2000 calorie, dramatic volume. Dramatu nie ma, jest za to w końcu kosmetyk, do którego z przyjemnością wracam. Zapraszam na recenzję :)

Opakowanie: smukła, ciemno granatowa-czarna tubka ze złotymi napisami - nic rzucającego się w oczy, dość tradycyjna. Jak wiecie niedawno marka wprowadziła bardziej nowoczesną, kolorową szatę graficzną, która według mnie miała trafić do szerszej (młodszej) grupy odbiorców. Mnie to nie przekonało. Gdybym chciała kiczowate opakowania, zwróciłabym kroki do innej szafy.


Konsystencja i aplikacja: tusz nie jest ani za mokry, ani za suchy. Na początku wiadomo, może się odbijać jeśli nie damy mu chwili na podeschnięcie, ale to normalne. Aplikuje się bardzo dobrze - ma klasyczną szczoteczkę, która nabiera odpowiednią ilość produktu. Nie mam do niej żadnych zastrzeżeń. Lubię ją dużo bardziej niż silikonowe siostry.


Wydajność: ciężko mi powiedzieć... Nigdy nie udało mi się zużyć tuszu do momentu, aż nie zaczął zmieniać zapachu, czyli przed upływem ok. 3-4 miesięcy. Dla mnie to odpowiedni wynik biorąc pod uwagę cenę.
Zapach: przy tuszach raczej nie można mówić o zapachu :) Chemiczny, ale nie odrzucający. Nie podrażnia moich wrażliwych oczu.

dzikość rzęs uwieczniona na zdjęciu :)

Działanie: dla mnie idealne :) Tusz podkreśla moje rzęsy w sposób, jaki najbardziej mi odpowiada - naturalny. Nakładam jedną warstwę i ewentualnie delikatnie poprawiam po chwili. Rzęsy są rozdzielone, delikatnie pogrubione i przede wszystkim - widoczne! To mi wystarcza. Jeśli chcę uzyskać mocniejszy efekt - co zdarza się rzadko - drugą warstwę nakładam bardziej obficie. Tusz nie kruszy się w ciągu dnia i jest trwały - nie odbija się na powiece (nie maluję dolnych rzęs, więc nie wiem jak poradziłby sobie z łzawieniem). Do plusów można też zaliczyć jego zmywanie - wystarczy woda i odrobina mydła/żelu do twarzy, żeby pozbyć się go z rzęs :) W sytuacjach awaryjnych nie musimy obawiać się rozmazanej pandy po wyjściu z łazienki. Jestem jeszcze bardzo ciekawa wersji z podkręcającą szczoteczką. Jak trafi mi się jakaś promocja, na pewno ją kupię.


Dostępność i cena: szafy MaxFactora są chyba wszędzie, cena tuszu waha się od nawet 21zł w promocji, do 35zł. Warto się dwa razy rozejrzeć, żeby nie przepłacać :)

Lubicie tusze MF? A może macie wśród nich swojego ulubieńca?
Czekam na komentarze i pozdrawiam, A



Obsługiwane przez usługę Blogger.