Luuuuubię kolorowe kosmetyki do ust :) Szczególnie w delikatnych kolorach mauve i takie właśnie produkty najczęściej wybieram. Za różem w delikatnej odsłonie również przepadam, co zobaczycie poniżej. Biorąc pod uwagę powyższe wytyczne, wybrałam 3 kolory z gamy pomadek Maybelline Color Whisper130 pink possibilities, 160 rose of attraction i 220 lust for blush. Znalazłam wśród nich swojego ulubieńca i totalną pomyłkę, w której pokładałam największe nadzieje. Jeśli jesteście ciekawe co z tego wynikło, zapraszam na post :)


Co charakteryzuje szminkę Color Whisper? Oprócz przyjemnego opakowania i dość przystępnej ceny (w promocji można je dostać poniżej 20zł, cena regularna to ok. 25zł), pomadki mają półtransparentne krycie. Kolor można budować na ustach dokładając kolejną warstwę kosmetyku. Różnice między posiadanymi przeze mnie odcieniami są na pierwszy rzut oka niewielkie, dopóki kolor nie jest mocniej nałożony na usta. Wśród 12 dostępnych odcieni można znaleźć typowe, delikatne nudziaki, a także mocniej napigmentowane róże, czerwienie i pomarańcz. Aplikacja pomadki jest bardzo przyjemna, bo sztyft ma kremową formułę i lekko sunie po ustach, zostawiając na nich mgiełkę koloru. Pomadka nie jest ani za miękka, ani za twarda, także nie będzie się rozpływać w kieszeni jak np. Celia. Co do trwałości pomadki nie powiem Wam nic odkrywczego - przy tak lekkich formułach ciężko o długie utrzymywanie się koloru na ustach. Kosmetyk dość szybko, choć równomiernie schodzi z warg. Dużym plusem jest również to, że nie wysusza. W kwestii podkreślania skórek najbardziej uciążliwy jest kolor 220. Zapach jest budyniowy, średnio wyczuwalny na ustach. 


A tak Color Whisper prezentują się na ustach:


Chociaż różnica między 130, a 160 nie jest duża, będzie to zależeć również od koloru Waszych ust. Moje niby nie są jakieś ekstra napigmentowane, ale przy takich lekko transparentnych kosmetykach potrafią pokazać, na co je stać :) 130 w rzeczywistości jest czystym różem, który mimo prawie neonowego odcienia w opakowaniu, pokornieje na ustach. Przeciwieństwem jest przybrudzona, spokojna 160 z delikatnymi drobinkami, które na ustach dają jedynie większy blask. 220 to różowo-beżowy nudziak w przyjemnej odsłonie. Niestety, wyglądam w nim jak topielec i to moje największe rozczarowanie. Wchodzi w załamania ust i brzydko zbiera się na granicy warg. Nie mam cierpliwości do produktów, które trzeba kontrolować w lusterku. 
Aktualnie mam dwa kolory z powyższych, bo 220 poszedł w świat :) Jest za dużo ciekawych kosmetyków do ust żebym sięgała po więcej odcieni Color Whisper, ale jeśli Wy nie miałyście okazji ich jeszcze używać - serdecznie polecam :) 

Po jakie kosmetyki kolorowe do ust sięgacie najchętniej? 

pozdrawiam, A



Dziś druga z obiecanych maseczek Montagne Jeunesse. O czekoladzie możecie poczytać tutaj!, a na jagodę będzie trzeba troszkę poczekać. Sezon truskawkowy w pełni i mam nadzieję, że zajadacie się owocami póki są dostępne :) Też macie takie wrażenie, że truskawki są zdecydowanie za krótko? Eh... Na szczęście producenci kosmetyków przemycają w swoich produktach truskawki, z lepszym lub gorszym skutkiem. Jak było w przypadku głęboko nawilżającej i odblokowującej pory maseczki 'truskawkowy podmuch'? Zapraszam do czytania :)

Na opakowaniu nie znajdziemy wielkich poematów na temat działania maseczki. Krótko mówiąc, maseczka ma odżywić cerę i ją nawilżyć. Sprawić, że nasza skóra zacznie oddychać - właściwości łagodzące mają tu wanilia i aloes. Oczyszczenie zapewniają nam kwasy owocowe zawarte w truskawkach. Maseczkę nakładamy na twarz na ok. 15-20 minut i czekamy na efekty :)


Maseczka ma konsystencję gęstej pasty koloru truskawek z kremem. Po otworzeniu opakowania uderzył mnie cudowny, naturalny zapach - jakby miseczka z owocami stała przede mną! Niestety, moja radość trwała krótko, bo po nałożeniu kosmetyku na twarz czułam jedynie dość chemiczny krem. Maseczka przez 20 minut przyschła, tworząc na twarzy gumową skorupkę. Efekty? Po zmyciu maseczki (najlepiej sprawdzi się gąbeczka), moja skóra wyglądała naprawdę dobrze :) Pory oczyszczone, mniej widoczne. Cera wygładzona, przyjemna w dotyku i delikatnie pachnąca truskawkami. Dodatkowo w kosmetyku zatopione są drobinki, pewnie pestki truskawek, które podczas zmywania delikatnie peelingowały skórę. Maseczki dostępne są przede wszystkim w drogeriach Natura. W regularnej cenie kosztują ok. 6-7zł, ale coraz częściej są w promocji i wtedy za saszetkę zapłacicie ok. 4zł. Nie wiem czy zostanę wierną fanką tej maseczki, bo mimo wszystko ta mocno kremowa nuta 'pod nosem' mi przeszkadzała. Ale jeśli będę szukała nawilżającej i nieźle oczyszczającej maseczki, pewnie po nią sięgnę.


Póki co z chęcią połączyłabym działanie truskawki z przyjemnością nakładania maseczki czekoladowej :) Zobaczymy co przyniesie jagoda, która ma działanie nawilżające, przeciwstarzeniowe i oczyszczające. Cuda, cuda! 

pozdrawiam, A



Na weekend wpadła moja mama i przywiozła mi małą niespodziankę :) Oprócz letniego wydania wody toaletowej Mexx (to już chyba tradycja) dostałam lakier Catrice z limitowanej edycji Haute Future. Nie mam pojęcia czy limitka pojawiła się w polskich Naturach, ale jakoś jej nie kojarzę. 
Lakier w kolorze 02 never green before to wyzwanie dla aparatu, którego mój niestety nie podjął... W słońcu wygląda jak skrząca tysiącem drobinek czysta, błękitna laguna. W świetle naturalnym w pokoju wychodzi z niego coś zielonego i ten efekt podoba mi się bardziej. Szkoda, że nie jestem w stanie go uchwycić. Przez ten błysk mam z nim jedno skojarzenie - lato, egzotyczne miejsce, brzeg basenu i chłodną wodę! Za oknem coraz cieplej i lakier świetnie sprawdzi się do sandałków, jeśli lubicie trochę błysku :) Technicznie Catrice jest średni niestety. Na paznokciach mam 2 warstwy i widać delikatnie białe końcówki. Do tego ciężki dla mnie pędzelek - dość puchata łopatka z okrągłym zakończeniem. Lakier jest rzadki, więc trzeba uważać przy skórkach, a z takim pędzelkiem precyzja jest dodatkowo utrudniona. Wysychanie ułatwił mi top Essie good to go. Ale wśród tych minusów znalazłam jeden, wielki plus, o czym napiszę niżej.


Od dluższego czasu szukałam zastępstwa dla lakieru Essence 38 choose me!, który czasy świetności miał już za sobą. Do malowania się nie nadawał, ale musiałam mieć 'wzór'. Dlatego postawiłam na mieszankę lakieru Catrice i Essie after school boy blezer. Drobinki "pożyczyłam" od lakieru OPI golden eye. Całość jest bliska orginału i jestem z tego bardzo zadowolona :) Dodatkowo mieszaniec lepiej kryje! Jak tylko znudzę się laguną na paznokciach, spróbuję. 


A co u Was króluje teraz na paznokciach? 

pozdrawiam, A


Oj, zaniedbałam topowe produkty Kosmetycznego Związku Zapaśniczego, przyznaję. Ostatni taki post ukazał się na blogu w lutym, ekhm... Także skwituję to jedynie milczeniem i spuszczoną głową, zapraszając Was na post o denkowym topie miesiąca :)


L'Oreal Balm, 318 heavenky berry
To chyba pierwsza rzecz z kolorówki którą zużyłam i odkupiłam :) A w zasadzie odkupiła mi ją moja dziewczyna, której musiałam nieźle marudzić najwidoczniej :P Ale o pomadce miało być! Balm to taki koloryzujący i pielęgnujący balsam do ust, którego nie znajdziecie niestety w polskich drogeriach (można go upolować na allegro i w drogeriach internetowych). 318 heavenky berry zostawia na ustach delikatną mgiełkę koloru i warstwę nawilżenia. Nie liczyłabym na to, że Balm w pełni zastąpi pielęgnację ust, a na pewno nie, jeśli macie problemu z suchością warg. Dla mnie to świetna alternatywa dla zwykłych pomadek ochronnych, kiedy moje usta nie potrzebują specjalnej uwagi :) Cieszę się, że mam nowe opakowanie, bo do torebki jest idealny - można spokojnie malować bez lusterka. 

Pharmaceris T, oczyszczający płyn bakteriostatyczny
To dla mnie kamień milowy w pielęgnacji skóry :) Dzięki niemu przekonałam się na nowo do tonizowania cery przed nałożeniem kremu lub w ciągu dnia, kiedy czułam, że moja skóra tego potrzebuje. Płyn Pharmaceris nie zostawiał żadnej wyczuwalnej warstwy, nie powodował podrażnień i świetnie oczyszczał. Jego zadaniem jest zahamowanie rozwoju bakterii na skórze i ciężko mi to określić działanie na tym polu. Ale sprawdzał się u mnie w codziennej, pielęgnacyjnej rutynie, więc mogę go tylko polecać :) Dodam też, że mimo mojego gapiostwa i przetarcia kilka razu oczu, nie odczuwałam żadnego podrażnienia. Na pewno do niego jeszcze wrócę, bo o ile kremy z serii T przy dłuższym używaniu średnio przypadły mi do gustu, tak płyn stał się moim ulubieńcem.

Pilomax, henna wax, maska do włosów ciemnych
Mogę śmiało powiedzieć, że to kolejne odkrycie włosowe. GENIALNA maska. Zarówno włosom, jak i skórze głowy dawała porządną dawkę odżywienia. Włosy po użyciu były mięsiste, pachnące, gładkie i co najważniejsze - nieobciążone. Maska dobrze działała również na skalp - prawie nigdy nie nakładam masek na skalp, bo źle się to dla mnie kończy, ale tym razem działanie było bardzo przyjemne :) Skóra się uspokoiła, przestała swędzieć i to bez żadnych oznak szybszego przetłuszczania. Do tego jedwabista, dość gęsta konsystencja, która świetnie rozprowadzała się na włosach. Jak tylko uszczuplę swoje zapasy, na pewno ją 'odkupię'.

W dwóch ostatnich miesiącach zużyłam naprawdę sporo ciekawych kosmetyków, ale to właśnie ta trójka zasłużyła na uwagę w topie miesiąca :) Jestem ciekawa czy znacie te kosmetyki - jeśli tak, napiszcie koniecznie jak u Was się sprawdziły. 

pozdrawiam, A



Nie jestem miłośniczką mody, nie podążam za ubraniowymi trendami i nie znam czołowych projektantów. Tego nazwiska jednak nie da się nie znać i nie kojarzyć :) Zapraszam na kilka słów o świeżutkim filmie, który wszedł do kin zaledwie kilka dni temu. Mowa oczywiście o "Yves Saint Laurent".


Siedzę nad klawiaturą, drętwieją mi palce, a tekstu nie przybywa... Czemu? Film był bardzo dobry i na długo zapamiętam wrażenie jakie na mnie zrobił. Cudowny obraz, dźwięk, atmosfera. Historia człowieka u szczytu sławy, tak mocno zagubionego w codziennym życiu. Człowieka, którego pragnienia są tak wielkie, że sam nad nimi nie panuje. 
Postać wykreowana przez Pierra Niney wprowadziła mnie w świat z jednej strony pełen twórczej pasji, talentu - z drugiej wewnętrznej walki, bałaganu myśli. Lubię filmy, które pokazują nam to, co dzieje się w 'środku' i tutaj ta proporcja była idealna. Nie zaburzała fabuły, nie był to teatr jednego bohatera. Historia życia YSL toczyła się płynnie, a my poznawaliśmy go coraz więcej. Poznawaliśmy to chyba za duże słowo, bo przemknęliśmy jedynie po powierzchni. I tutaj przyczepić się trochę można do tego, że reżyser chciał wcisnąć jak najwięcej kontrowersji kosztem fabuły. Zabrakło mi trochę obrazków z życia projektanta. Jeśli spodziewacie się zobaczyć, jak wyglądała moda tamtego okresu, to możecie się nieco rozczarować - nie ma jej dużo, a szkoda. Nie jest to film idealny czy wybitny, ale czasu spędzonego w kinie na pewno nie żałuję.

Widziałyście już YSL? Lubicie filmy biograficzne?

pozdrawiam, A



1 czerwca to wyjątkowy dzień, w którym uwagę poświęcamy tym najmłodszym, dlatego najlepsze życzenia dla Waszych pociech i oczywiście dla Was, jeśli pielęgnujecie w sobie wewnętrzne dziecko :) Mi z okazji Dnia Dziecka udało się zobaczyć nowy film "Yves Saint Laurent". To moim zdaniem genialny w swojej 'prostocie' obraz i napiszę coś o nim wkrótce na blogu, na pewno ;) 
A dziś zapraszam Was podobnie jak w zeszłym roku o tej porze na Skittles Mani. Znowu wzięło mnie na kropki, chociaż tym razem w nieco innym wydaniu. Mam nadzieję, że mani się Wam spodoba. Zapraszam na post! 


Ja biegnę spotkać się z moimi smykami, a Wam życzę przyjemnej niedzieli :)

pozdrawiam, A


Obsługiwane przez usługę Blogger.