Długo się do tego zbierałam, ale chyba już najwyższy czas podziękować Wam za te trzy rogate lata spędzone w blogosferze :) Minęły one naprawdę szybko i nadszedł czas by pójść w trochę inną stronę. Kosmetyki i ciekawość z pewnością ze mną zostaną, ale pomysły i chęci do pisania często ustępują innym, wydaje mi się w tym momencie ważniejszym rzeczom. Nie chcę robić niczego na siłę, nie chcę też udawać zaangażowania. Dlatego decyzja o zamknięciu bloga i powrotu do życia offline przychodziła z wielkim trudem. Ale przyszła i jest mi nią naprawdę dobrze. 

Z tego miejsca chciałabym więc podziękować Wam za te trze lata pisania, ale też odwiedzania Waszych blogów - bardzo inspirujących, ciekawych i pięknych. Mam nadzieję, że od czasu do czasu na niektórych z nich jeszcze się pojawię żeby sprawdzić co w trawie piszczy :) 


Kochane Dziewczyny! Piszcie, twórzcie i dobrze się przy tym bawcie.

pozdrawiam
Adrianna 





Na blogu cisza, organizacja czasu padła na pysk, a przyczyną tego wszystkiego jest fakt, że... poszłam do pracy :) Bardzo się z tego cieszę, ale początki bywają trudne i stresów sporo. Mam jednak nadzieję, że w najbliższym czasie wszystko się ułoży, znajdę siłę na bloga i pozostałe media. Tyle z frontu prywatnego, a dziś zapraszam Was na denko. Długo z nim zwlekałam, więc zamiast piątki do kosza zrobiła się dziesiątka. No nic, świąteczna promocja taka :P Zapraszam!




Na pierwszy ogień idą prysznicowe szaleństwa. Chociaż na zdjęciach ich nie widać, to udało mi się w ostatnim czasie zużyć dwa już recenzowane kosmetyki: mydło żurawinowe i kulę do kąpieli o wiele mówiącej nazwie 'sex' marki Stenders. Z obu produktów byłam bardzo zadowolona, o czym dałam znać w tym poście. I chociaż do wylegiwania się w wannie powoli się przekonuję, to żele pod prysznic są moim kosmetykiem wiodącym w łazience. Dlatego nie mogło zabraknąć w denku przedstawicieli tej kategorii :) Żele pod prysznic Balea z dość świeżej, zmrożonej serii limitowanej czyli malina i fiołek oraz czerwona pomarańcza i kwiat neroli. Fajne świeże i owocowe zapachy. Jeśli miałabym wskazać jeden, to byłaby to malina - słodka, ale z wyraźną, kwiatową nutką. Za niecałego euraka warto spróbować, a wybór zapachów jest naprawdę duży.




Idąc dalej tropem zakupów w niemieckiej drogerii DM, zużyłam odżywkę satynowy blask z perłą i frangipani marki Balea. Satynowego blasku na swoich włosach nie doświadczyłam, ale jeśli nie zmagacie się z jakimś konkretnym problemem, to odżywka będzie wystarczająca. Moje włosy po umyciu były w sam raz - wygładzone, ale nie obciążone. Nawilżone, ale nadal sypkie i delikatne. Odżywka była bardzo lekka i przez to naprawdę wydajna. Plusem był również zapach, który porównać mogę do kosmetyków fryzjerskich - ciężki do określenia, ale bardzo przyjemny (Stapiz Sleek Line pachnie bardzo podobnie).

Przed odżywką świetnie sprawdzały się u mnie dwa szampony - o jabłkowym szamponie nawilżającym Lavera wspominałam już w ulubieńcach i zdanie podtrzymuję. To naprawdę świetny, naturalny szampon o prostym składzie. Domywa oleje, nie obciąża, nie przesusza skalpu. Odżywka po użyciu mile widziana, jak to przy takich szamponach zwykle bywa. Nieco cięższym zawodnikiem jest tutaj szampon z 5% zawartością mocznika Isana MED. Już go kilkukrotnie polecałam i to moje kolejne opakowanie. Kiedy mam podrażnioną skórę głowy jest dla mnie ratunkiem idealnym :)




Zużyć udało mi się również wypełniające biust serum z Tołpy. Jak pewnie wiecie nie jest to najtańszy krem dostępny na rynku (ok. 45zł / 150ml), ale do zakupu skusiły mnie pozytywne recenzje. Nie jestem jednak pewna, czy chcę Wam go do końca polecać. Po pierwsze mniej więcej w połowie opakowania skóra mojego biustu chyba uodporniła się na rzucony przez kosmetyk czar. Żeby nawilżyć teokolice sięgać musiałam po zwykły, nawilżający balsam. Biust stracił na jędrności, a właściwie cofnął się efekt, który do tej pory dawało serum. Technicznie nie mam żadnych zastrzeżeń, bo i zapach ładny, konsystencja przyjemna i wchłanianie szybkie, ale... oczekiwałam jedynie dobrze nawilżonej, jędrnej skóry, a tego nie otrzymałam. Przynajmniej nie przez cały czas stosowania serum. Dodam tylko, że nie mam biustu dużego, obwisłego i nie mam dzieci, więc krem nie miał utrudnionego zadania. 

Na zdjęciu zabrakło też nawilżającego kremu pod oczy bawełna i irys, również marki Tołpa. I historia wygląda podobnie - wszystko ładnie, pięknie i w połowie opakowania BACH! Krem już tak fantastycznie nie działa, do tego roluje się na nim podkład/puder, a grubsza warstwa nałożona wieczorem w ogóle się nie wchłania. Plusem było na pewno to, że krem nie podrażnił moich wrażliwych oczu, ale i tak niesmak pozostał. Podejść kolejnych nie planuję do Tołpy, przynajmniej w najbliższym czasie. 

Jesień to okres wzmożonej pielęgnacji ust i pożegnać musiałam się z dwoma balsamami ochronnymi. Caudalie to już moja druga sztuka i na pewno będzie trzecia! Świetny, dobrze nawilżająca i lekka pomadka do ust, która na ustach zostawia wyczuwalną ochronną warstwę. Świetnie nawilża, wygładza i pielęgnuje. Konsystencja idealna, gładko sunie po ustach, a sztyft się nie rozpuszcza i nie łamie nawet latem. Za to troszkę mniej polubiłam pod tym względem pomadkę Bee Natural z woskiem pszczelim o zapachu mango, którego zupełnie ni wyczuwam. Sztyft kiedy jest zimno ma w sobie grudki, które dość topornie rozprowadza się na ustach. Za to kiedy jest ciepło, dosłownie płynie i ciężko pomalować usta. Zapachem pomadka bliska jest Carmexowi, więc jeśli bardzo go nie lubicie - do pszczółki podchodźcie ostrożnie. Właściwości pielęgnacyjne świetne, ale balsam na ustach był bardzo wyczuwalny - nawet jeśli nałożyłam go wieczorem, rano czułam jeszcze go na ustach. 


Z podwójnej piątki wyszła jedenastka, takie cuda! :) 
Ale bardzo cieszy mnie to, że pudełko ze zużyciami jest puste i mogę je zapełniać kolejnymi zużytymi opakowaniami. A jak Wam idzie temat denkowy? Znacie powyższe kosmetyki?

pozdrawiam
Adrianna 





Są takie kolory, które możemy nosić bez przerwy i zupełnie nam się nie nudzą :) Patrzę na swoja paznokcie - trzeci już raz z rzędu pomalowane tym lakierem i myślę, że chyba się starzeje. Chociaż z berries and cream od Rimmel to nie byłoby takie złe! To mój pierwszy lakier z serii 60 seconds super shine i trafił do mnie jako typowe chciejstwo podczas promocji w Rossmannie. Nie żałuje zakupu i zapraszam na post. 




Berries and cream to dla mnie ciemna, głęboka czerwień podbita jagodą, o wykończeniu ciężkim do określenia - nie jest to ani typowy krem, ani żelek. Coś pomiędzy, co na paznokciach przy dwóch warstwach daje pełne krycie i niezły błysk, chociaż wolę dodać top Sally Hansen Insta Dri. Bez niego trwałość na moich paznokciach jest mocno przeciętna, zdarte końcówki pojawiają się drugiego dnia. Kolor piękny, jesienny i bardzo przyjazny w noszeniu - nie jest zbyt 'wyjściowy', więc i do jeansów prezentuje się właściwie. 

Pędzelek to typowa łopatka, zakończona okrągło, którą dobrze manewruje się przy skórkach. Uważać musicie jedynie na dość rzadką konsystencję lakieru - pierwsze malowanie skończyło się małym rozlewem... lakieru :) Wszystko na szczęście jest do opanowania. 

Ja jestem nim oczarowana! :) Gdybym miała ustawić go w kolorystycznym rzędzie, zająłby miejsce między Essie fishnet stocking i Essie bordeaux. Całej trójki chętnie używam, ale to Rimmel utrzymuje pozycję lidera w ostatnich tygodniach :)


Miałyście okazję używać innych lakierów z serii 60 seconds?
Jak oceniacie ich trwałość?

pozdrawiam
Adrianna 


Obsługiwane przez usługę Blogger.