Nie jestem miłośniczką mody, nie podążam za ubraniowymi trendami i nie znam czołowych projektantów. Tego nazwiska jednak nie da się nie znać i nie kojarzyć :) Zapraszam na kilka słów o świeżutkim filmie, który wszedł do kin zaledwie kilka dni temu. Mowa oczywiście o "Yves Saint Laurent".
Siedzę nad klawiaturą, drętwieją mi palce, a tekstu nie przybywa... Czemu? Film był bardzo dobry i na długo zapamiętam wrażenie jakie na mnie zrobił. Cudowny obraz, dźwięk, atmosfera. Historia człowieka u szczytu sławy, tak mocno zagubionego w codziennym życiu. Człowieka, którego pragnienia są tak wielkie, że sam nad nimi nie panuje.
Postać wykreowana przez Pierra Niney wprowadziła mnie w świat z jednej strony pełen twórczej pasji, talentu - z drugiej wewnętrznej walki, bałaganu myśli. Lubię filmy, które pokazują nam to, co dzieje się w 'środku' i tutaj ta proporcja była idealna. Nie zaburzała fabuły, nie był to teatr jednego bohatera. Historia życia YSL toczyła się płynnie, a my poznawaliśmy go coraz więcej. Poznawaliśmy to chyba za duże słowo, bo przemknęliśmy jedynie po powierzchni. I tutaj przyczepić się trochę można do tego, że reżyser chciał wcisnąć jak najwięcej kontrowersji kosztem fabuły. Zabrakło mi trochę obrazków z życia projektanta. Jeśli spodziewacie się zobaczyć, jak wyglądała moda tamtego okresu, to możecie się nieco rozczarować - nie ma jej dużo, a szkoda. Nie jest to film idealny czy wybitny, ale czasu spędzonego w kinie na pewno nie żałuję.
Widziałyście już YSL? Lubicie filmy biograficzne?
pozdrawiam, A