Dlaczego pierwsze? Bo mam wrażenie, że nie wszystko co ma do zaoferowania olejek marula, miałam okazję odczuć na własnej skórze. Nie będzie to więc recenzja, na to poczekam do podejścia drugiego. Chciałam Wam opowiedzieć o moich odczuciach względem kosmetyku marki Mincer, który czystym olejem niestety nie jest i ma to pewnie wpływ na nie do końca pozytywne działanie (dziękuję za uświadomienie dziewczyny!). Olejek wzbudził zainteresowanie w poście z przeglądem denka, więc dziś zapraszam na kilka słów więcej :)

Olej marula ma korzenie afrykańskie - pozyskuje się go z pestek owoców 'drzewa słoni'. Jego działanie porównuje się do działania oleju arganowego, Wskazania? Bardzo wszechstronne. Można go używać zarówno do pielęgnacji skóry jak i włosów. Olej marula wykazuje działanie antyoksydacyjne, zwalcza wolne rodniki i działa przeciwzmarszczkowo. Wbudowuje się w struktury skóry i wzmacnia jej barierę lipidową, poprawia stopień nawilżenia oraz elastyczność. Skóra problematyczna szczególnie powinna być zainteresowania jego działaniem antybakteryjnym, gojącym i regenerującym. Nadaje włosom miękkość i jedwabistość i połysk, eliminuje suchość skóry głowy. Brzmi świetnie, prawda?

Nie wiem jednak jakie ma to odniesienie do olejku, który ma dodatki i emolienty w składzie (skład olejku marki Mincer: Sclerocaryna Birrea Seed Oil, Caprylic/Capric Triglyceride, Coco-Caprylate/Caprate). Nie znam się niestety na składach, więc nie będę go analizować, wybaczcie. Mogę Wam za to powiedzieć, jak sprawdził się na mojej skórze :)


Próbowałam używać olejku solo, mieszając kilka kropli z kremem lub dodając do maseczek glinkowych. W każdym wypadku olejek powodował rozszerzanie porów, a używany samodzielnie wzmagał przetłuszczanie mojej cery. Stosowany regularnie powodował za to wysyp podskórnych, bolących krost na linii rzuchwy - właśnie tam najczęściej skupia się u mnie złe działanie danego kosmetyku. Widziałam jednak, że olejek próbował coś z moją skórą zrobić i dlatego chciałabym dać mu jeszcze jedną szansę. Z pozytywnych doświadczeń mogłam zauważyć, że cera po użyciu była jakby bardziej napięta i gładka, widziałam też różnicę w nakładaniu podkładu. Następnym razem zdecyduję się na czysty olej marula (dostępny np. w Biochemii Urody) i sprawdzę czy faktycznie tak dobrze wpływa na skórę tłustą i skłonną do trądziku. Mam nadzieję, że efekt będzie lepszy i docenię naturalną pielęgnację olejkami :) Chciałabym go również wypróbować na skalpie, bo bardzo często mam problemy z jego nawilżeniem. 


Dziewczyny, skoro ten post jest właściwie postem życzeniowym, jestem bardzo ciekawa jakich olejkow używacie. Jakie są Wasze pielęgnacyjne rytuały z nimi związane? Wiem, że każda skóra ma inne potrzeby, ale chętnie poznam Wasze typy :)

pozdrawiam, A



W końcu, po wielu latach niepokoju, uśpiłam swojego wewnętrznego potwora lakierowego. Teraz mogę już bez większych oporów wchodzić do drogerii, a nawet przeglądać lakierowe blogi bez późniejszego ślęczenia na stronach internetowych, celem ich zakupienia. Nieźle, prawda? :P Mam jednak pewne chciejstwa, które ciągle chodzą mi po głowie i jednym z takich chciejstw jest lakier Essie w kolorze bordeaux. Wydaje mi się, że całkiem przypadkiem znalazłam jego niezły zastępnik - przynajmniej na jakiś czas... Póki nie przypomni mi się, że żyć bez Essie nie mogę - Golden Rose z serii Color Expert o numerze 35 będę nosić na paznokciach z wielką przyjemnością. Zapraszam na post!


Na lakier trafiłam szukając odpowiednika Essie w kolorze fishnet stockings (na zdjęciach to ten jaśniejszy odcień czerwieni). Dałam się nabrać na dwie rzeczy - po pierwsze, wszystkim dobrze znane drogeryjne sztuczne światło, które potrafi niejednokrotnie wprowadzić nas w błąd. Drugą rzeczą był odcień lakieru Essie, który zmienia się w zależności od światła dość mocno. Paznokcie malowałam wieczorem i z efektu byłam bardzo zadowolona, więc dopiero nowy dzień pokazał mi różnice :) Jak widzicie na zdjęciach, Essie to piękna, lekko malinowa czerwień w nieco ciemniejszej odsłonie, zaś lakierowi Golden Rose bliżej jest do bordo. 


Z kwestii technicznych lakier Golden Rose kryje idealnie już przy dwóch warstwach, dość szybko wysycha i ma gęstszą od Essie konsystencję. Jeśli jesteście miłośniczkami łopatkowych, zaokrąglonych pędzelków, to malowanie będzie samą przyjemnością. Ja nie do końca, ale nie narzekam jakoś szczególnie. Jak zwykle użyłam topu Sally Hansen Insta Dri, więc ciężko mi się wypowiedzieć na temat trwałości czy połysku, ale z końcówek lakier ściera się w dość przyzwoitym tempie. Jestem z niego naprawdę zadowolona. A jak Wam się podoba?



Posiadaczki Essie - jest chociaż ciapkę podobny do bordeaux? :)

pozdrawiam, A



Nazbierało się w tym miesiącu trochę zakupów, więc post z nowościami będzie jak najbardziej na miejscu :) Udało mi się nawet spełnić dwa chciejstwa z mojej listy na 2015 rok. Za to poniższe zakupy nijak się mają do tych planowanych, ale za to będzie trochę testowania nowości. Mam nadzieję, że te zmiany nie wpłyną niekorzystnie na stan mojej skóry, ale o tym przekonacie się pewnie w marcu. A teraz zapraszam na zbiorczy post zakupów lutego. 


Po pierwsze dwa chciejstwa z listy, czyli puder ryżowy Paese oraz bronzer The Body Shop z serii Honeymania w kolorze 02 fair matte. Oba kosmetyki kupiłam w sieci, więc ich ceny były nieco niższe niż standardowo. Kolejną rzeczą, nad którą zastanawiałam się już jakiś czas były gumki invisibobble (sklep stacjonarny, 19,90zł). Są naprawdę świetne, a jedną z gumek od razu podebrała moja mama :) Idealnie trzymają włosy, nie ciągną ich i nie muszę poprawiać się w ciągu dnia, jak było ze zwykłymi gumkami. Dołączam do miłośników! Poddałam się również w próbie oswojenia bazy Essence, która mimo początkowego wrażenie jaśniejszego koloru zżółkła. Teraz przyszedł czas na bazę pod cienie Hean Stay On, którą wiele z Was polecało (14,99zł na stronie producenta). Do stoiska Golden Rose poniosło mnie po matową pomadkę dla mojej przyjaciółki, ale wzięłam też coś dla siebie, czego nie pokazałam Wam w zakupach z zeszłego miesiąca - puder do brwi w kolorze 104. Świetny kolor, trwałość na piątkę, a do tego cena ok. 10zł. 


Ja wiem, miałam kupić swoich ulubieńców, czyli żel Effaclar i bakteriostatyczny płyn Pharmaceris, ale... ostatnio moja skóra trochę się uspokoiła. Pomyślałam więc, że może to jest właśnie dobra okazja do spróbowania czegoś bliższego naturze? I tak szczęśliwy zbieg okoliczności popchnął mnie w kolejce aptecznej do zakupu ziołowego duetu Fitomed. Tonik oczyszczający do cery tłustej z szałwią lekarską i żel do mycia twarzy do cery tłustej i trądzikowej z mydlnicą lekarską zapowiadają się ciekawie :) Zachęcającą stroną tego duetu był również niski koszt w aptece Dbam o zdrowie (9,50zł/200ml). Wiem, że wiele osób miało już do czynienia z tymi kosmetykami - jak się u Was sprawdziły?


Czasami moja wewnętrzna nosowa boginii tańczy sambę (hehe, kto był na Greyu?), kiedy czuje takie połączenia zapachowe, jakie znalazłam w żelu pod prysznic i do kąpieli z owocowymi ekstraktami z mango i papai Wellness&Beauty (promocja Rossmann 4,99zł/250ml). Soczysty, orzeźwiający zapach owoców pod prysznicem i jestem gotowa poczekać jeszcze trochę do wiosny :) W przeciwieństwie do zmysłów, skóra dłoni domaga się solidniej pielęgnacji, dlatego zimowy krem do rąk i paznokci z keratyną i witaminą E Floslek sprawdza się naprawdę dobrze. Aktualnie chyba jest wycofywany z Rossmanna, bo złapałam go z najniższej półki za ok. 5zł. Jeśli lubicie takie cięższe w konsystencji kremy, warto spróbować. 


Jedną z 'pamiątek' wypadu do Torunia jest odżywka odmładzająca z wyciągiem z pestek winogron i oliwek Petal Fresh Organics (Hebe 14.99zł/355ml). Nie znam zupełnie tej marki, więc kupiłam trochę w ciemno i jestem bardzi ciekawa, czy odżywka nie obciąży moich włosów. Długo też zastanawiałam się nad maskami Biovax, dlatego w Biedronce za całe 2zł kupiłam intensywnie regenerującą maseczkę naturalne oleje (argan, makadamia, kokos). Nie mam zniszczonych włosów, więc maski użyję raczej jako odżywki, ale przynajmniej ciekawość zostanie zaspokojona :)


Na koniec zostawiłam sobie pielęgnację twarzy. Regulujące serum do skóry przetłuszczającej się i mieszanej Baikal Herbals udało mi się kupić stacjonarnie za 22,98zł. Pisałam Wam już o detoksykującym kremie na noc z tej samej serii, który okazał się idealnie odpowiadać potrzebom mojej skóry. Mam nadzieję, że z powyższym serum będzie podobnie. Jeszcze czeka na swój debiut, bo jak pokazywałam Wam na instagramie Iwonka obdarowała mnie próbkami kremów Yonelle i Phenome oraz podkładem Anabelle Minerals. Testuję i moja skóra świetnie reaguje - jestem pozytywnie zaskoczona :) Drugim twarzowym zakupem był nowy płyn micelarny Garnier 3w1 z przeznaczeniem do skóry normalnej i mieszanej. W promocji drogerii Natura kosztował 13,99zł, standardowo ok. 17,99zł w Rossmannie. Było to, można powiedzieć, typowe chciejstwo. Nie mam już siły na płyn micelarny Oeparol, który pieni się w opakowaniu z psikaczem, średnio zmywa makijaż i potrafi podrażniać oczy przy większym tarciu (które jest nieuniknione, jeśli nie chcemy obudzić się z pandą). Mam nadzieję, że zielony będzie lepszy.

Myślałam, że szło mi naprawdę nieźle w omijaniu drogerii, ale powyższa gromadka o tym nie świadczy niestety :) Na szczęście ani w tym miesiącu, ani w kolejnym zakupów już nie planuję (z wyjątkiem sytuacji awaryjnej), więc będę miała czas na zużywanie. 

A jak wygląda Wasz zakupowy luty? Realizujecie już swoje chciejlisty? 

pozdrawiam, A




O ile kąpielowe przyjemności w postaci kul, soli i wszelkiego rodzaju pudrów nie robią na mnie większego wrażenia, tak prysznicowe kosmetyki lubię bardzo :) Dlatego też w kręgu moich zainteresować znalazły się pianki do mycia ciała Organique. Najpierw te klasyczne, później peelingujące, a wszystko dzięki wygranej u Siouxie (wieki temu), gdzie nagrodą był cały zestaw. Częścią z nich się podzieliłam, zostawiając swoje typy zapachowe. Aktualnie nie mam już żadnej z pianek, ale latem z pewnością odkupię jedną z peelingujących - jeśli jesteście ciekawe którą, zapraszam na post :)


Klasycznych pianek w mojej łazience było już kilka, m.in. grecka, mleczna i pomarańczowa, o której pisałam tutaj. Moje zdanie w stosunku do nich się nie zmieniło - to bardzo przyjemne urozmaicenie prysznicowej rutyny :) Cudowne zapachy, gładka, prawdziwie piankowa konsystencja i delikatne działanie myjące. Można się przyzwyczaić do takiego subtelnego traktowania przez kosmetyk, ponieważ produkt Organique nie podrażnił mojej skóry, ani nie doprowadził do przesuszenia. W poście o piance pomarańczowej narzekałam nieco na wydajność, ale w końcu nauczyłam się jej używać oszczędniej i teraz naprawdę ją doceniłam. Wersja mleczna (przebiła wszystkie owocowe aromaty) świetnie koiła zmysły po bardziej wymagającym dniu, zostawiając na skórze delikatny zapach pudrowego, mlecznnego kremu - niestety, był on dość krótkotrwały. Ale wybór jest prosty - albo natura, albo perfumowane kosmetyki - ja zostanę przy Orhanique. Pianki te z najdziecie oczywiście w sklepach firmowych, gdzie ich standardowe ceny to 16zł/100ml i 30zł/200ml. Dostępne wersje zapachowe: afryka, grecka, kolonialna, mleko, pomarańczowa.


Jak więc wypadają pianki peelingujące na tle zwykłych? WYŚMIENICIE! Na początku nie wiedziałam czego się spodziewać, bo połączenie tej lekkiej konsystencji z peelingującymi drobinkami wykraczało poza pole mojej wyobraźni. Już pierwsze użycie przekonało mnie, że to był dobry krok marki :) Organique wprowadziło bowiem kosmetyk, który idealnie uzupełnia codzienną pielęgnację o działanie złuszczające. Nie jest to mocny peeling, po który sięgamy raz w tygodniu - pianki są na tyle delikatne, że można korzystać z nich codziennie (na dobrze zwilżonej skórze nie powinny zrobić krzywdy nawet wrażliwcom), pobudzając skórę do życia. Plus dla ciała, ogromny plus dla zmysłów. Zapachy pianek są naprawdę kuszące! Owocowy koktajl w kolorze różowym powędrował do mojej dziewczyny, ale i mi dane było go użyć - mocno owocowy, dość słodki zapach, na pewno znajdzie swoich zwolenników. Największym, pozytywnym rozczarowaniem była dla mnie pinakolada. Spodziewałam się bowiem słodkiego ulepka, a znalazłam coś orzeźwiającego, dodającego energii. Żółty kolor dobrze wpływa na poprawę nastroju, o czym przekonywałam Was już w poście o wesołym mydełku Organique. Ulubieńcem okazała się wersja niebieska, czyli mrożona herbata. Jeśli lubicie takie świeże, lekko ogórkowe zapachy, to idealny wybór - z pewnością odkupię ją latem, kiedy po ciężkim dniu będzie działać nie tylko na zmysły, ale i zmęczone upałem ciało. Pianki znajdziecie w sklepach Organique, w cenach 20zł/100ml i 35zł/200ml. Dostępne wersje zapachowe: mrożona herbata, owocowy koktajl, pinakolada


Poznałyście już mojego piankowego, peelingującego ulubieńca :) 
A Wy miałyście okazję sprawdzić, która wersja uwiedzie Wasze nosy? 

pozdrawiam, A



Mam duże zaległości na blogu, a część z tych zaległości stanowią recenzje zużytych kosmetyków. Z pomocą przychodzi mi nowy post - przegląd denka. Postaram się po każdych zużyciach zamieszczać post, w którym opowiem Wam o ciekawszych produktach, które mialam okazję używać w minionym miesiącu. Mam nadzieję, że pomysł się przyjmnie, a ja nadrobię nieco zaległości. Czas zupełnie mi ostatnio nie sprzyja. A teraz zapraszam Was na moją pierwszą siódemkę :) 


Mincer, olejek marula
Tyle się o nim naczytałam, że byłam prawie pewna sukcesu. Świetnie działa, szczególnie przy cerze tłustej/trądzikowej. I co? A no guzik. Tak samo jak inne olejki przetłuszczał moją skórę, do tego rozdziawiając najmniejsze nawet pory... Nie takiego efektu się spodziewałam :( Dodając do tego fakt, że od czasu do czasu coś mi po nim wyskoczyło i dużo lepiej sprawdzał się stosowany jako dodatek do glinek - powrotu nie będzie. Ale nie zrażam się jeszcze do olejków i nadal mam ochotę na serum z Bielendy. 
.
Balea, olejek pod prysznic
Do ciała używam od czasu do czasu, bo zapach mocno zniechęca, ale... znalazł u mnie nieco inne zastosowanie, w którym spełnia się idealnie :) Używam go zamiast żelu/pianki do golenia. Nogi są gładkie, nie zacinam się, a przede wszystkim nie mam suchych krostek po wszystkim. Ekstra. Kolejny do przetestowania jest olejek Nivea, mam nadzieję, że o nieco przyjemniejszym zapachu.

The Body Shop, masełko do ciała glazed apple
Jedno słowo powinno opisać wiele - TĘSKNIŁAM! Od kiedy zlikwidowali TBS w Bydgoszczy tęsknię za masłami do ciała, zapachami i w ogóle sklepem. Masełko świąteczne o przyjemnym zapachu karmelizowanego jabłka przypadło mi do gustu zarówno stopniem nawilżenia, jak i ogromną przyjemnością płynącą z używania. Może latem skuszę się na cytrynowy balsam - to był mój pierwszy kosmetyk TBS (N. pamiętasz?) i mam do niego mały sentyment.


Gosh, tusz do rzęs 'kocie oczy'
UWIELBIAM! Coś jeszcze trzeba dodać? Pięknie rozczesuje rzęsy, delikatnie je pogrubia i wydłuża. Do tego trzyma się cały dzień, nie kruszy i nie daje efektu pandy. Gdyby jeszcze cena chciała być odrobinę niższa, byłoby idealnie (cena regularna to ok. 50zł, dostępność też nie powala). Aktualnie w lichym zastępstwie używam tuszu Eveline Volumix Fiberlast. Według producenta jest to maskara pogrubiająca, rozdzielająca i podkręcająca rzęsy. Pierwsze użycia zmotywowały mnie do próby 'podsuszenia' kosmetyku, który już jest nieco lepszy. Ale do Gosha niestety dużo mu brakuje... Przede wszystkim nie trzyma podkręcenia, nie jest tak bezproblemowy w obsłudze i lubi skleić rzęsy. Może z czasem się wyrobi, ale póki co tęsknię za kocim okiem :) A najlepsze jest to, że nie mam zdjęć... Zniknęły razem z końcem żywota mojej karty do aparatu... 

Blistex, balsam do ust classic
Zasługuje na miano naustnego wybawcy :) Świetnie nawilża i pielęgnuje, a przede wszystkim chroni nasze usta przed niesprzyjającą pogodą. Jako uzupełnienie domowej pielęgnacji miodkiem Nuxe spisywał się świetnie. Z pewnością jeszcze wrócę do wersji klasycznej, bo żadna dotąd testowana nie dawała mi tak dobrych efektów. Teraz używam naprzemiennie nowości od Maybelline czyli Baby Lips z serii Dr Rescue (mam wersję z mentolem) oraz mikołajowej pomadki ochronnej Caudalie. Obie są przyjemne, z przewagą dla tej drugiej.


Seboradin, FitoCell szampon i maska z komórkami macierzystymi
FitoCell to kuracja z roślinnymi komórkami macierzystymi, które stymulują odrost włosów. Przeznaczona jest do każdego rodzaju włosów, szczególnie słabych, cienkich, skłonnych do wypadania i  przerzedzonych. Tyle od producenta. U mnie ta seria sprawdziła się naprawdę świetnie, chętnie kiedyś powtórzyłabym kurację, gdyby koszt szamponu i maski nie wynosił 40zł za butelkę. Tym bardziej jestem wdzięczna Kasi za możliwość wypróbowania :) Ogromnym plusem używania tego zestawu był fakt, że skóra mojej głowy naprawdę się uspokoiła - nie było ani łupieżu, ani przetłuszczania. Skóra była poprostu normalna. A włosy? Oj, z włosami było jeszcze lepiej! Masowe wypadanie widocznie zmalało, a przede wszystkim zauważyłam wysyp nowych włosków oraz ich szybszy wzrost. Włosy po użyciu szamponu były nieco splątane i szorstkie, ale maska (bardziej konsystencji odżywki) działała cuda. Wygładzała włosy nie obciążając ich - były miękkie, gładkie, delikatne, wyglądały zdrowo. Efekty utrzymują się do dnia dzisiejszego. Jeżeli macie problemy z wypadającymi włosami, warto spróbować. O szamponie i masce więcej przeczytacie tutaj i tutaj

Isana Med, szampon przeciwłupieżowy
Od czasu do czasu, kiedy wysuszą moją skórę szampony podobne do rewitalizującego od Agafii (zapach kostki do wc i jeszcze podrażnia skalp), pojawia się na mojej głowie łupież. Jeśli jest beznadziejnie sięgam po Nizoral, ale jeśli sytuacja jest do opanowania, wybieram coś z drogeryjnej półki. Do szamponu Isana przekonała mnie cena (2,99zł w promocji) i dobre wspomnienia związane z wersją mocznikową. Nie zawiodłam się - szampon oczyścił moją skórę z białej łuski i zrównoważył pracę gruczołów. Jeśli będę miała taką potrzebę, na pewno do niego wrócę, zanim sięgnę po coś mocniejszego.

Gdybym miała wybrać topową trójkę, zaliczyłabym do niej tusz Gosh, zestaw Seboradin i balsam Blistex. A Wy znacie moich zużytków? Miałyście okazję ich używać? 

pozdrawiam, A


Obsługiwane przez usługę Blogger.