Miałam go Wam pokazać w weekend, ale ostatnio mój wolny czas mocno się kurczy, a od jutra zacznie go być naprawdę niewiele... Ale nie marudzę, bo o piasku miało przecież być :) Czas na drugą nowość z moich lakierowych zdobyczy września, a o lakierze My Secret możecie przeczytać tutaj.


Essence wypuściło w jesienno-zimowych nowościach kilka lakierów z serii sparkle sand effect. Na początku byłam bardzo ciekawa i oczywiście od razu włączyło mi się mocne chciejstwo, ale... Jak już pisałam, miłość do piasków póki co przygasła, a poniższy gagatek jest tego świetnym przykładem.


W świetle drogeryjnym był to ciemny, prawie czarny odcień z błyszczącymi drobinkami, który wyglądał świetnie. Oczywiście światło dzienne weryfikuje sporo takich zachwytów... Na paznokciu lakier Essence w kolorze 165 here's my number jest dość nijaki - szary, ze sporą ilością drobinek, ale to wszystko nie trzyma się kupy. Maluje się całkiem nieźle, dwie warstwy wystarczą do krycia widocznego na zdjęciach. 


Lakier ma faktycznie fakturę, ale pod tym "dotykowym" względem wolę jednak tynki, betony czy jak kto nazywa (Ados 01, Ados 02, Golden Rose 61 i 67). Mam takie wrażenie, że w tym kolorze mam zwyczajnie... brudne ręce :D Nie podoba mi się i na pewno ze mną nie zostanie. Drobinki w słońcu całkiem przyjemnie odbijają światło, ale to za mało... Trwałość dość przeciętna, na pewno mniejsza niż w lakierze My Secret.
Poniżej zdjęcia obu lakierów z lakierem nabłyszczającym:


Czy macie podobne odczucia w stosunku do pisakowego lakiery Essence? A może się Wam spodobał?
Czekam na komentarze i pozdrawiam!





Dziś chciałabym przedstawić Wam jeden z dwóch piaskowych lakierów dostępnych od niedawna w Naturze (przynajmniej u mnie się niedawno pojawiły). W świetle drogeryjnych lamp byłam zachwycona ich kolorami i mieniącymi się drobinkami, ale w domu już mniej. Ten stan się pogłębił, jak tylko wylądowały na moich paznokciach... Ale być może tylko ja kręcę nosem, więc dziś pierwszy z nich: My Secret z serii Sandy w kolorze 172 blue sparks :)


Lakiery My Secret w nowej, piaskowej odsłonie kosztują ok. 7 zł i niestety kolorystyczna gama jest bardzo mała - na półce znalazłam szalone 4 sztuki. Wybrałam najciemniejszy z kolorów, przyjemnie migoczący fioletem granat, który w domu okazał się podobny do średnio udanego Pierre Rene - zobaczyć możecie tutaj. MS ma zdecydowanie gęstszą fakturę i lepsze krycie, co policzyć mogę mu na plus. Szybciej wysycha niż Essence, ale do P2 czy Golden Rose mu jednak daleko. Pędzelek wygodny, nie sprawiał trudności przy malowaniu. Lakier jest dość gęsty i nie ma problemu z zalewaniem skórek. Na zdjęciach widzicie dwie warstwy, bez topu oczywiście. Trwałość całkiem niezła, nie zauważyła ścierania się wierzchu lakieru, końcówki po dwóch dniach w stanie bardzo dobrym, lekkie przetarcia. 


Ten lakier nie jest zły, ale chyba liczyłam na coś bardziej WOW! A dostałam po prostu granatowy piasek, z niebieskimi, przyjemnie migoczącymi drobinkami. O fiolecie, który czai się gdzieś na poniższym zdjęciu i tak mocno przykuł moją uwagę w drogerii - nie ma mowy. 


Tutaj zarówno My Secret, jak i Essence 165 here's my numer (w pełnej okazałości jutro) pociągnięte nabłyszczającym topem. 


Nie wiem, czy moja miłość do piasków się wypaliła, czy zrobiłam się wybredna i sama nie wiem czego szukam... W każdym razie MS raczej ze mną zostanie, w przeciwieństwie do Essence, który mocno mnie rozczarował. Po resztę kolekcji Sandy z pewnością nie wrócę - nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia.

Miałyście już piaskowe lakiery Essence lub My Secret? Przypadły Wam do gustu?

pozdrawiam, A




Mój stosunek do podkładów jest bardzo prosty - używam od wielkiego dzwonu. Zazwyczaj kiedy gdzieś wychodzę i chcę lepiej wyglądać :) Na co dzień sięgam po puder w kamieniu o trochę lepszym kryciu, np. MaxFactor Creme puff, o którym niedługo więcej napiszę. A dziś piszę o podkładzie w kompakcie Alverde, w kolorze 010 light-beige


Mam cerę tłustą, z niedoskonałościami i rozszerzonymi porami oraz skłonnością do przetłuszczania, więc... ten podkład nie jest dla mnie, już nawet pomijając fakt, że ma rozświetlać skórę. W pierwszym momencie wydaje się tłusty, kremowy. Po roztarciu na dłoni jest dużo bardziej pudrowy - wchodzi w załamania, pory. Tworzy taką nierówno, trochę ciastowatą powierzchnię... Ja wiem, że nie jestem mistrzem w nakładaniu podkładu i być może to moja wina (nakładałam go jajem BB). Puderniczka bardzo estetyczna, z wygodnym lusterkiem i gąbeczką.


Po drugie wygląda na mojej skórze nienaturalnie, dopiero przypudrowany zyskał status: do pokazania ludziom. Kolor dość jasny, chociaż w opakowaniu wydaje się ciemny - dużo "prawdziwiej" wypada na dłoni. Po dwóch godzinach od nałożenia nadawał się już tylko do zmycia, bo zaczął nieestetycznie wyglądać i spływać (a nie był to gorący dzień). Świecenie na poziomie mocno sylwestrowym, chociaż to u mnie standard. Kryje przyzwoicie, ale po chwili wszystko znika i bang! Niespodzianki na wierzchu.


I tutaj pojawia się pytanie - czy któraś z Was ma na niego ochotę? Może u Was się sprawdził i nie macie okazji go kupić, albo zwyczajnie, po babsku jesteście ciekawe :) Czekam na wyrażenie chęci w komentarzu i gdyby pojawiło się Was kilka - napiszcie mi proszę czemu chcecie go spróbować (będę musiała jakoś wybrać...). Podkład kupiony był w kwietniu, otwarty również w kwietniu. Użyty może ze dwa razy, ale zużycie jest minimalne. Umówmy się, że macie czas do soboty - wieczorem napiszę, do kogo poleci. Z powodu kosztów w grę wchodzi jedynie przesyłka krajowa. 

Wrzucam Wam dodatkowo jak podkład wygląda już przypudrowany:


Miałyście ten podkład, lub kosmetyki o podobnej konsystencji? Sprawdzają się u Was?

pozdrawiam, A




O balsamach spod znaku matki natury słyszałam już od dawna. Bardzo mnie kusiły, ale resztki zdrowego rozsądku mówiły, że cena jest za wysoka... Dzięki wygranej u Ekocentryczki miałam okazję zmierzyć się z legendą, czyli balsamem do ust Figs&Rouge o zapachu słodkiego geranium. Zapraszam na recenzję :)


Pierwsze co zarobiło u mnie od razu minusa, to opakowanie - długo się mocowałam, zanim udało mi się je otworzyć. Oczywiście wizualnie jest piękne i dopracowane w każdym detalu :) W środku znalazłam zgluciałą zawartość o średnio przyjemnych zapachu... Przyzwyczaiłam się już do tego, że naturalne kosmetyki nie zawsze pachną fiołkami, więc to akurat zaskoczeniem nie było. Z zapałem zerwałam wierzchnią, plastelinowatą warstwę, w poszukiwaniu bardziej przystępnej konsystencji. Bardziej przystępnej, wcale nie znaczy idealne, o nie! Balsam Figs&Rouge ma klejącą, trochę wazelinowatą konsystencję z dużą ilością grudek - są wyczuwalne pod palcem i na ustach, niestety nie zawsze się rozpuszczają... Poza tym wadą jest smak bliski zapachowi, co dodatkowo uprzykrza używanie, na które ja kusiłam się jedynie nocą. Gdyby chociaż to wszystko równoważyły świetne właściwości pielęgnacyjne... Niestety, dużo lepiej działa na moje usta masełko Nivea, które jest 20zł tańsze. Nawilża, ale bardzo powierzchniowo - o jakimś większym działaniu czy odżywieniu nie ma mowy.


Podsumowując - za 30zł dostajemy kosmetyk, który nie poradzi sobie z przesuszonymi ustami, ma paskudną konsystencję, niepraktyczne opakowanie i śmierdzi pod nosem... Skład naturalny, ale to niestety koniec plusów. Ja za taką naturę podziękuję :)

A może Wy macie lepsze doświadczenia z tym balsamem? Czekam na komentarze!

pozdrawiam, A



Przyszedł czas na drugi odcinek serii trzy-po-trzy, czyli krótkich recenzji trzech produktów, które oceniam na tróję :) Na pierwszy odcinek zapraszam tutaj, a dziś na tapecie jest peelingujący żel, innowacyjny balsam i peeling do ciała. Zapraszam!

Joanna Naturia, żel peelingujący po prysznic z imbirem


Zazwyczaj sięgam po zwykłe żele, lub zwykłe peelingi - ale tutaj skusił mnie przede wszystkim zapach! Jeśli lubicie imbirową serię The Body Shop, to na pewno się Wam spodoba :) Producent obiecuje nam oczyszczoną, odprężoną i odświeżoną skórę, która będzie miła w dotyku. Nie mówi nic niestety o tym, że dość rzadki żel w kontakcie z wilgotną skórą ucieka między palcami, a drobinek jest niewiele. Na co dzień używam gąbki, więc moja skóra na takie delikatne sugestie ścierające prawie nie reaguje... Od czasu do czasu faktycznie przyjemnie go użyć, żeby wykonać odprężający masaż, ale dla mnie to w łazience zbędny, pięknie pachnący gadżet.


 ***

Nivea, nawilżający balsam do ciała pod prysznic


Innowacja - chyba najczęściej powtarzane słowo przy okazji tego cudaka. Balsam miał ułatwić życie zabieganym, aktywnym lub nie lubiącym balsamowania kobietom. Nakładamy go na mokrą skórę pod prysznicem (zajmuje to mniej czasu, niż nałożenie balsamu po umyciu), potem spłukujemy (rachunek czasowy się wyrównuje, ale plusem jest brak problemu z czasem wchłaniania) i cieszymy się miękką, jedwabistą, a przede wszystkim nawilżoną skórą. Ja mogę powiedzieć tyle - przy normalnej skórze balsam jest w sam raz, szczególnie rano, kiedy nie mam czasu czekać na wchłonięcie się mazidła. Obok tych plusów balsam ma też ogromny minus, bo przy regularnym stosowaniu zapycha mi skórę. Pojawiają się jakieś ropne wypryski na ramionach i dekolcie... Na pewno nie jest to kosmetyk niezbędny, u mnie już więcej nie zagości.

***

Kruidvat, peeling do twarzy z olejkiem z drzewa herbacianego


Peeling kupiłam w holenderskiej drogerii i był to ich produkt własny (tak jak dla Rossmanna, Isana). Po pierwsze - zauważyłam, że nie służy mi gliceryna w składzie... Po użyciu pojawiło się kilka niespodzianek i innych historii twarzowych, więc zaczęłam zmywać go żelem i problem zniknął :) Poza tym kremowa konsystencja bardzo mi odpowiada, kosmetyk świetnie rozprowadza się na skórze i można nim zrobić dłuższy masaż twarzy. Stopień ścierania oceniam jako średni - dla cery bardzo wrażliwej raczej nie polecam, ale moja skóra lubi takie "ostrzejsze" traktowanie :) Po użyciu skóra jest wygładzona, przyjemna w dotyku - ale czuć delikatnie tę warstewkę gliceryny, której pozbywam się żelem. Biorąc pod uwagę niską cenę (ok. 12zł w przeliczeniu) peeling jest całkiem udany.

***

Znacie któryś z tych produktów? A może coś Was zaciekawiło? 

pozdrawiam, A



     Nigdy nie stosowałam odżywek bez spłukiwania, bo obciążały mi włosy... Z resztą przez długi czas nie miałam problemu z ich rozczesywaniem, bo włosy były po prostu krótkie. Ale w czasie zapuszczania taka odżywka okazała się niezbędna i tak w moje ręce wpadła Schauma odbudowa i pielęgnacja - pielęgnujący spray bez spłukiwania do włosów suchych i zniszczonych

Zapewnienia producenta:
- regeneruje suche i zniszczone włosy
- ułatwia rozczesywanie i odbudowuje je
- wzmacnia i ułatwia rozczesywanie


     Pierwsze co bardzo spodobało mi się w tej odżywce to oczywiście zapach - masło shea i kokos to jedno z moich ulubionych połączeń :) Zapach utrzymuje się jeszcze jakiś czas po aplikacji na włosach. Kosmetyk ma dość gęstą konsystencję takiego musu, co widać na zdjęciu - zawsze po aplikacji staram się go "wgnieść" we włosy, żeby lepiej się rozprowadził. Odżywkę nakładam bezpośrednio na wilgotne włosy, ale jeśli macie delikatne, łatwe do obciążenia włosy dobrze będzie nakładać ją dłońmi. 



     Jeśli chodzi o działanie, to jestem bardzo zadowolona - spray jak już mówiłam nie obciąża włosów, ułatwia ich rozczesywanie. Po użyciu są miękkie i delikatne, nie puszą się i ładnie pachną :) Oczywiście Schauma nie zastępuje mi odżywki do spłukiwania, jest tylko jej uzupełnieniem. Jeśli moje włosy są w dobrym stanie, np. po olejowaniu - wtedy używam tylko tego spray.
     Odżywkę mogę tylko polecać. Kosztuje niewiele, ja swoją w promocji kupiłam za 9zł w Rossmannie. Poniżej zamieszczam skład, na którym absolutnie się nie znam. Ale domyślam się, że natury tam niewiele :) Niemniej w tak niewielkiej ilości nie robi moim włosom krzywdy.


Używacie odżywek bez spłukiwania, ułatwiających rozczesywanie? 
pozdrawiam, A

DZIEWCZYNY! Już pisałam na facebooku, ale się powtórzę :) Jeśli jesteście z Grudziądza, to w blaszaku obok Śniadeckich 2 (monopolowy, tylko z drugiej strony) dostaniecie kilka produktów Balea i innej chemii z Niemiec. Widziałam szampony, żele pod prysznic i mydła w płynie. Mam nadzieję, że z czasem będzie tego więcej, bo stoisko otworzyło się chyba wczoraj dopiero. Ceny też fajne - 6,20zł za szampon i 6,50zł za żel.

tak, wiem... miałam nie kupować żeli pod prysznic :P no trudno...





Sezon jesienny zaczynam nie tylko chorobą, ale i piaskowym pazurem. Bardzo lubię pomarańcz na paznokciach, pasuje chyba do każdej pory roku :) Latem bardziej energetyczny, neonowy, teraz przykurzony i stonowany. W połączeniu z żółcią tworzy zgrany duet dla osób czekających na polską, złotą jesień.


W roli głównej występują: lakier Sensique z serii Fantasy Glitter w kolorze Gingerbread Glace oraz piasek Lovely z serii Baltic Sand nr 2. Za podkład pod żółtym piaskiem posłużył mi lakier Essence ze starej limitki Miami roller girl w kolorze Bienvenido A Miami. Na dwie warstwy Essence, położyłam jedną Lovely, dzięki czemu piasek wygląda dużo lepiej i ma intensywniejszy kolor. 


Przy okazji pokażę Wam mój długo poszukiwany, nowy portfel - kupiłam go w Stradivariusie za 40zł. Nie jest to może mój wymarzony model, bo jest trochę duży, ale... nic innego nie znalazłam. Teraz jest dużo więcej kolorów, niż kiedy go kupowałam (turkusowy, czarny, magenta). W użytkowaniu jest bardzo wygodny, więc jeżeli szukacie czegoś w podobnym stylu, mogę śmiało polecić :)


Dziś jeszcze zostaję w łóżku, ale mam nadzieję, że jutro siły mi wrócą :) Mam już serdecznie dość tego samopoczucia... 
Mam też nadzieję, że nie dopadł Was żaden wirus i niedzielne popołudnie spędzacie w towarzystwie znajomych i rodziny, a nie chusteczek higienicznych.

pozdrawiam, A



Dziękuję za trzymanie kciuków - pomogło :) Poprawka zdana! 

Niestety moje niemieckie zapasy Alverde już jakiś czas temu mocno się skurczyły, szczególnie w temacie szamponów. Czas było znaleźć alternatywy, a skoro moje włosy tak mocno przyzwyczaiły się do kosmetyków naturalnych, postawiłam na internetowy sklep Kalina. Miałam już okazję używać kosmetyków rosyjskich, o czym pisałam wam tutaj i tutaj, ale tym razem wybrałam inne marki.

Neutralny szampon do włosów bez SLS Natura Siberica klik! przeznaczony jest do skóry wrażliwej, więc wydał mi się idealny. Za 400ml zapłaciłam 19,90zł. Od czasu do czasu potrzeba jednak mocniejszego oczyszczenia, więc dorzuciłam do zamówienia marokański szampon oczyszczający Planeta Organica klik! Za 280ml zapłaciłam 17,55zł. Trzecia butla to tybetańska balsam do włosów objętość i siła Planeta Organica klik! Za 280ml zapłaciłam 18,50zł. 


Olej Sesa już wykończony, Bhringraj czeka na swoją kolej (podobnie jak olejek do włosów Alverde), a i tak dla sprawdzenia "legendy" kupiłam małą buteleczkę olejku arganowego. Kliknęła się na allegro za jakieś 13zł, ale nie polecę Wam sprzedawcy - zamówiłam 2 rzeczy, dotarła 1 do tego porozlewana... Może będę ją dodawać do maseczek glinkowych, chociaż moja skóra reaguje na takie "wzbogacenia" bardzo różnie. Olej kokosowy znalazłam przypadkiem w sklepie zielarskim za 13zł. Kosmetyki BingoSpa są często opisywane na wielu blogach i tak jakoś bezwiednie szukałam ich na sklepowych półkach :) Maskę z masłem shea i pięcioma algami znalazłam w Tesco za ok. 8zł. Ostatnia już, rosyjska maska łopianowa Babuszki Agafii tym razem kupiona stacjonarnie w Sekrecie Urody na ul. Toruńskiej w Grudziądzu, kosztowała mnie ok.13zł. Jak już Wam wcześniej pisałam, można tam znaleźć sporo ciekawych kosmetyków :)


Jeśli do powyższych kosmetyków dodacie jeszcze olej Bhringraj i Alverde tak przez najbliższe tygodnie będzie wyglądać moja pielęgnacja włosów. Oleju Bhringraj używam jedynie na skórę głowy, podobnie jak używałam Sesy. Olej Alverde nakładam na długość włosów i póki co bardzo dobrze się sprawdza, chociaż jego wydajność nie powala.


Na razie moje włosy mają się dobrze i bardzo mnie to cieszy. Będę informować o postępach i o tym, czy podołam jesiennym przesileniom bez utraty czupryny :) 
Przydałby się jeszcze jakiś suplement... możecie coś polecić?

pozdrawiam, A




Umiecie planować, realizować i dobrze organizować swój wolny czas? Jeśli tak, to serdecznie Wam zazdroszczę. Ja niestety jestem mistrzem chaosu i mimo założeń regularnej, stopniowej pracy... większość rzeczy robię na ostatnią chwilę. Do walki z tym paskudnym przyzwyczajeniem wyciągnęłam ciężkie, papiernicze działo! :) Jeśli zaczynacie studia, myślę że kilka z poniższych rzeczy się Wam przyda. 


1) Kalendarz to pierwsze wyzwanie - rzadko znajduję taki, który odpowiadałby mi rozmiarem, ilością miejsca na własne zapiski i przede wszystkim ceną. Powyższy kupiłam w Biedronce za ok. 18zł i jestem z niego bardzo zadowolona :) Ma dużo miejsca do pisania, na dole strony znajdziemy skrót miesięcznego kalendarza, a w każdą niedzielę mini-planer na przyszły tydzień. Do tego ma gumkę, więc nie otworzy się nam w torebce, czy plecaku i nie wypadną z niego luźno wrzucone kartki. Jest wielkości zeszytu A5, więc według mnie w sam raz. Zasada jest jedna - zapisujcie informacje od razu, jak tylko usłyszycie. Później ktoś zacznie rozmowę i zwyczajnie zapomnicie :)


2) Zeszyty, notatniki - już jakiś czas temu odkryłam, że najlepiej sprawdzają się u mnie zeszyty na tzw. spirali. Można z nich szybko wyrwać kartkę, bez straty innych, dokleić coś czy dopiąć. Pukka Pad w formacie A4 jest zeszytem dość drogim (swój kupiłam za jakieś 25zł) i lądują w nim notatki zebrane przed sesją. Dzięki dzielącym kolejne grupy kartek foliowym teczkom, zachowacie porządek i macie miejsce na luźne kartki i kserówki. Kupuję też zwykłe, mniejsze zeszyty, które mam ze sobą na co dzień i w których notuję wszelkie potrzebne - i mniej potrzebne - rzeczy. Ten większy zostaje w domu :)


3) Bardzo przydatne są również wszelkiego rodzaju samoprzylepne karteczki, którymi możemy zaznaczyć fragmenty tekstu czy miejsca np. w książce, do których chcemy wrócić. 


4) Ostatni punkt może wydać się Wam śmieszny, ale po 3 latach studiów wiem, że piórnik jest potrzebny :) Zdecydowanie lepsze wyjście niż wrzucony luzem długopis, który czasami się gubi, przestaje pisać itd. Tym razem do kilku długopisów dorzuciłam kolorowe cienkopisy, ołówki oraz gumkę i przyjaciela każdego studenta, czyli pendriva. Pomocne są też kolorowe karteczki, jeśli np. wybieracie się do biblioteki oraz zakładka do książki. 


Jesteście zorganizowane i przychodzi Wam to łatwo czy może macie z tym problem? 
Chętnie poczytam jakie macie patenty na organizację czasu.

pozdrawiam, A




Właśnie skończyłam przygodę z lakierami OPI z kolekcji jesiennej i na usta ciśnie się tylko jedno stwierdzenie - duże rozczarowanie. Kolory wtórne, jakość poniżej oczekiwań. Mam wielki sentyment do tej marki, ale muszę oddać słuszność Essie, która według mnie o głowę bije OPI na jakość i kolorystykę jesiennej kolekcji. Lakiery OPI są wyjątkowo rzadkie i nagminnie zalewałam nimi skórki... Z utrzymywaniem się na paznokciach również nie jest za dobrze. Co do kolorów wiadomo, ile gustów tyle opinii, więc zapraszam na krótki przegląd kolorów :)

Na widok tej czerwieni zaświeciły mi się oczy - idealna, jesienna, ciekawa, czyli first date at the golden gate. Niestety, mimo aż 3 warstw paznokieć jest pokryty kolorem nierównomiernie, co może nie jest widoczne od razu, ale jednak jest. Wysycha jak na taką ilość warstw całkiem szybko, niestety efekt na paznokciu jest daleki od ideału... Wielka Szkoda nr I. 


Znacie lakiery z niemieckiej kolekcji Every Month is Oktoberfest czy German-icure? Ja znam i śnią mi się po nocach. San Francisco miało wypuścić kolejny podobny lakier, czyli muir muir on the wall, jedyny pozytyw tego zestawu. Nie jest może idealny, bo brakuje mi tych winnych refleksów, ale patrząc na resztę... zawsze mogło być gorzej :) Dwie warstwy dają pełne krycie, lakier wysycha sprawnie. Kolor to niby czekoladowy brąz, ale dzięki drobinkom wydaje się być raz bardziej złotym, raz bardziej karmelowym ciemnym brązem.

Jeśli jesteście zainteresowane lakierem Muir Muir... to znalazłam dość podobny kolor na bardziej dostępnej cenowo półce i postaram się go niedługo pokazać :) 

In the cable car-pool lane to przyjemny, ciemny fioletowy krem w odrobinę wiśniowej odsłonie. Podoba mi się, ale mam zbliżony odcień lakieru Catrice, który jest dużo łatwiejszy w obsłudze i kosztuje o wiele mniej. Mimo dwóch warstw paznokcie nie są równomiernie pokryte kolorem, widać przebijającą płytkę, co przy tak ciemnym odcieniu wydawało mi się wręcz niemożliwe. Wielka Szkoda nr II.


Peace&love&OPI to odpowiednik lakieru z kolekcji Essie, For the twill of it. Niestety efekt na paznokciu jest dużo słabszy, mieniące się kolory są płaskie, a w lakierze znalazłam jakieś dziwne farfocle? No to już mnie do szału doprowadziło, bo malowanie płytki do najłatwiejszych nie należy (rzadki lakier, smugi). Żuczek z niego słaby, chociaż pierwsze wrażenie robił odrobinę lepsze. Wielka Szkoda nr III. 


Tak właśnie zakończę moją przygodę z miniaturami OPI i szybko do nich nie wrócę... Może to wina lakierów, a może tylko moich zdolności (lub bardziej ich braku). Ja w każdym razie czuję się mocno zawiedziona.
Macie inne zdanie na temat tych lakierów? Chętnie poczytam o tym w komentarzach. 

pozdrawiam, A



     Czy macie w swojej kosmetyczce produkty, do których z przyjemnością wracacie? Z pewnością - tak samo jak ja :) Dlatego otwieram nową serię postów, w których będę Wam przedstawiać moje kosmetyczne perełki. Dziś jedna z nich, czyli cukrowy peeling do stóp z Palomy


od producenta:
Delikatne i gładkie stopy już po pierwszym zastosowaniu!
Cukrowy peeling do stóp o orzeźwiającym zapachu. Dzięki zawartości kryształków cukru szybko i skutecznie usuwa suchy i zrogowaciały naskórek, niwelując wszelkie zgrubienia. Idealnie wygładza, zmiękcza, pobudza do odnowy. Olej winogronowy i migdałowy, witaminy A i E zapewniają komfort podczas zabiegu - intensywnie nawilżają, odżywiają i natłuszczają naskórek. Zabieg zapewnia świeżość, odprężenie i uczucie lekkich stóp. 


     O swoje stopy dbam w bardzo podstawowy sposób - raz w tygodniu staram im się zafundować dłuższą kąpiel z solą lub olejkiem. Wtedy pozbywam się zrogowaciałego naskórka tarką do stóp, robię peeling i nakładam grubą warstwę kremu nawilżającego. W takim układzie kosmetyk Palomy sprawdza się idealnie - nie jest to mega zdzierak, chociaż używam go na lekko osuszoną skórę i nie narzekam :) Po zabiegu stopy są wygładzone, odprężone i delikatne. Nie zgodzę się jednak z tym, że peeling zostawia uczucie nawilżenia - po użyciu konieczny jest krem nawilżający, bo skóra niekiedy może być lekko ściągnięta. 
     Konsystencja jest gęsta - bardziej  stała niż płynna, ale nie mam problemu z wydostaniem produktu z opakowania. Peeling jest dość lepki i całkiem nieźle trzyma się skóry, a drobinki nie rozpuszczają się za szybko. Bardzo przyjemnie pachnie, jest świeży, lekko owocowy - na szczęście nie ma tam typowej nuty mentolu, co w produktach do stóp jest nagminne. 
     Biorąc pod uwagę cenę i pojemność, czyli jakieś 8-9zł za 125ml, mogę go Wam serdecznie polecić. Swój peeling kupiłam w Naturze za 6zł - promocja na całą serię trwa do 11 września, więc macie jeszcze chwilę :)


skład dla ciekawskich:


Używacie peelingów do stóp? Macie wśród nich swoje ulubione?
pozdrawiam, A

Ps. Mogę na chwilę zniknąć z Waszych blogów, bo ja wiecie wrzesień to miesiąc studenckich poprawek :) Obiecują wszystko nadrobić, jak tylko wszystko się wyjaśni. 



Sierpień zakupowo był bardzo udanym miesiącem, sporo nowości pojawiło się w mojej kosmetyczce. Zamówienie w internetowym sklepie Kalina poskutkowało zmianami w pielęgnacji włosów, co postaram się przedstawić w osobnym poście. Część lakierową mogłyście już po części zobaczyć, a jak tylko odetchnę po bardzo udanej czwórce Essie, zabieram się za OPI. Również rodzina mejkapowa i pielęgnacyjna mi się powiększyła :)


* Pędzelek W7 do rozcierania cieni kupiłam w Pepco za ok. 7zł. Sporo czytałam o nim na wielu blogach, więc za tych kilka złotych postanowiłam spróbować. *Catrice, kredka do brwi w kolorze 020 Date With Ash-ton miała zastąpić cienie, ale nie jestem do niej przekonana. W Naturze kosztowała mnie ok. 10zł. *Na wyprzedażach udało mi się za 5zł upolować automatyczne kredki do ust Catrice. Nie miałam ich wcześniej i jestem bardzo ciekawa. *Balm od L'oreal pojawił się na stronie Cocolita za ok. 11zł i szybko skorzystałam z okazji :) Jak pewnie wiecie nie są one dostępne w Polsce, a szkoda, bo ich jakość jest świetna. Aktualnie na stronie dostęony jest tylko jeden kolor za 15zł. Postaram się o niej niedługo napisać. *Po długiej przerwie kupiłam puder Synergen i mojego ulubieńca, czyli Creme Puff z MaxFactora. Na próbę przywędrowała również z Allegro odsypka pudru BenNye w kolorze banana. Na pewno napiszę o nich więcej. *Już dawno chciałam wypróbować matujących bibułek, więc Infinity na dobry początek :)


*Jestem maniaczką patyczków do odsuwania skórek i mam och zawsze kilkanaście :) Lepiej wybierać te zakończone owalnie, bo nie przecinają skórek. Jedno i drugie opakowanie kupiłam za ok. 2zł - możecie je znaleźć np. w Pepco lub online. *A to już moje odkrycie miesiąca, czyli zmywacz do paznokci w żelu, kupiony w Naturze. Jest MEGA! Cena ok. 8zł jak dobrze pamiętam.


*Jak wiecie byłam niedawno na weselu i zamarzyły mi się rzęsy do nieba :) O ile kępki Ardell wyglądały bardzo naturalnie, tak pełne rzęsy już nie... (17 i 14zł w Minsti Shop). *Przezroczysty klej do rzęs DUO kupiłam za 24zł w Inglocie. 


*Biedronkowe promocje jakoś mnie nie porwały, ale moja ulubiona nawilżająca maska w kompresie Dermo Pharma była zakupem oczywistym :) Kosztowała ok. 6zł *W zamówieniu z Kaliny pojawiły się również dwa kosmetyki do twarzy, czyli brylantowy peeling do twarzy z ekstraktem z grejpfruta (18,50zł) i tonik do cery tłustej i mieszanej Baikal Herbals (17,00zł). *Przy okazji jakiś drobnych zakupów do koszyka trafiły hydrożelowe płatki pod oczy.


*No to bierzemy się za ciałko :) Żel ujędrniający antycellulitowy Nivea i serum antycellulitowe kupione za 15zł/sztukę. A na dokładkę rękawica z Rossmanna za kilka złotych. Mam nadzieję, że pomogą :)


Jak widzicie trochę się tego uzbierało, dlatego we wrześniu mam zamiar mocno się powstrzymywać :) Wprowadzam więc listę zakupów, może to mi pozwoli być bardziej konsekwentna. A więc, lista na wrzesień przestawia się następująco:



Tak... za miesiąc dam Wam znać, jak udało mi się wywiązać z tego planu :)
A jak u Was wyglądały sierpniowe zakupy? Trzymałyście się plany, czy poszłyście na żywioł?

pozdrawiam, A


Obsługiwane przez usługę Blogger.